Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Książki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 maja 2022

Cameo

Przedwczoraj ukazała się nowa powieść Łukasza Orbitowskiego pt. "Chodź ze mną". Zastanawiacie się dlaczego ta informacja pojawia się na blogu o komiksach Janusza Christy? Tego Wam jeszcze nie zdradzę, ale podpowiedź znajdziecie w zapowiedzi książki:

* * *
Rok 1958. Helena, dwudziestoletnia studentka stomatologii z Gdyni, zakochuje się w sowieckim kapitanie niszczyciela. Kola jest starszy i żonaty. Niemożliwa miłość w Polsce Ludowej zmusza ich do brawurowej ucieczki do Szwecji. Wyruszając w podróż ku szczęściu, nie znają ceny jaką zapłacą za wspólne życie. Czy odnajdą bezpieczną przystań?

Rok 2017. Czterdziestotrzyletni Dustin, kucharz i syn Heleny, po raz pierwszy słyszy od matki opowieść o ucieczce i ojcu, którego nigdy nie poznał. Musi się skonfrontować ze swoim pochodzeniem, prawdą o przeszłości Heleny oraz własnym narastającym szaleństwem.

Kanwą dla opisanych wydarzeń jest między innymi zaczerpnięta z prasy historia tajemniczego obiektu latającego, który spadł do gdyńskiego basenu portowego pod koniec lat pięćdziesiątych. Czy był to odłamek meteorytu, satelita, a może coś innego?

* * *
Czy coś już Wam świta? Jeśli nie, sięgnijcie do artykułu Arka pt. "Polski Vaillant o polskim Roswell" lub do pierwszego tomu "Złotej kolekcji" (str. 149). Przy okazji od razu wyciągnijcie tom trzeci, ten z "Wyznaniami spisanymi" (str. 180-182), a jeżeli jeszcze go nie macie, odświeżcie sobie kolejny tekst Arka pt. "Dobry Wieczór?". Tak przygotowani możecie już zajrzeć do książki Orbitowskiego, a konkretnie w to miejsce:

"Chodź ze mną" to pierwsza powieść, w której Janusz Christa pojawia się jako tzw. cameo, i miejmy nadzieję, że nie ostatnia. Co prawda rysownik nadal nie doczekał się obiecanej przez władze Sopotu ławeczki na Monciaku, ani nawet oficjalnej tablicy pamiątkowej (na szczęście Netflix wyręczył "biedne" miasto), ale jego barwna postać i tak powoli staje się elementem trójmiejskiego pejzażu. Ciekawe co będzie następne - film czy komiks? A nie, chwileczkę... komiks już jest, nawet w dwóch kawałkach.

sobota, 12 grudnia 2020

Książka do kawy

Jeśli nie macie pomysłów na prezenty gwiazdkowe, to służę podpowiedzią. Latem ukazała się druga książka Marcina Kosmana o historii polskich gier komputerowych. Poprzednia pt. "Nie tylko Wiedźmin" (wspominaliśmy o niej tutaj) była 400-stronicową cegłą z minimalną ilością ilustracji. Nowa pt. "222 polskie gry, które warto znać" jest jeszcze grubsza, jeszcze większa, ale dla odmiany ma minimalną ilość tekstu. Jest to typowa "coffee table book", czyli album do oglądania, a nie do czytania, przede wszystkim zaś do położenia na stoliku, żeby naszym gościom szczęki opadły. I zapewne opadną, bo nawet screen z amigowego "Kajka i Kokosza", z 32 kolorami i rozdzielczością 320x200 pikseli, wygląda tu znakomicie.

Więcej o książce przeczytacie na portalu PPE. Zdjęcia również pochodzą stamtąd.

środa, 4 listopada 2020

Tajemniczy drakkar

Jeszcze miesiąc temu okładka albumu "Na wczasach" z 1983 r. znana było tylko w Polsce (tak mi się przynajmniej wydawało). Tymczasem okazuje się, że jej "kopie" od dawna krążą po całej Europie, a nawet poza nią. Na trop tego dziwacznego zjawiska wpadłem jakiś czas temu, kiedy kolega Śmiechosław przysłał mi zdjęcie menu toruńskiej Karczmy Gęsia Szyja. Obrazek jest (mówiąc oględnie) dość podobny do okładki Christy, dlatego początkowo myślałem, że narysował go jakiś polski rysownik. Jednak po szybkim researchu okazało się, że jest to grafika stockowa, zrobiona przez Duńczyka, niejakiego Bo Sechera. Niemal identyczny motyw znalazłem też na pudełku węgierskiej (!) gry planszowej "Vikingdoms" (Królestwa wikingów), zilustrowanej przez Niki Czank z Budapesztu.

A to tylko wierzchołek góry lodowej. Schemat jest masowo powielany na okładkach rozmaitych książeczek dla dzieci, głównie niemieckich. Spośród kilkudziesięciu bardzo podobnych obrazków wyrzuconych przez googla, wybrałem tylko te najbardziej kajkoszowate, tzn. z biało-czerwonym żaglem, drakkarem zwróconym w prawo i kapitanem na dziobie. Najbardziej oryginalna i nowatorska wydaje się ostatnia okładka, ta z tęczowym żaglem :)

Rynek anglosaski również jest tego pełny. Poniżej kilka przykładów z obu stron Atlantyku.

Ten sam oklepany motyw znajdujemy nie tylko na okładkach książek, ale także na opakowaniach gier i zabawek. Poniżej: klocki i dwie planszówki z Niemiec, a dalej po jednej grze z Brazylii oraz Australii.

A teraz trzy podejrzanie podobne okładki gier z Francji, USA i Szwecji. Pierwszą narysował nasz rodak Tomasz Larek i być może dlatego wódz wikingów łudząco przypomina Jarla Björna z "Na wczasach". Ale najciekawsza jest środkowa, na której drakkar ewidentnie płynie na wstecznym biegu (ponoć było to możliwe, ale raczej na rzekach). Jej autorem jest Jarosław Radeckij z Ukrainy.

Chwileczkę, a co z komiksami? Mniej więcej to samo - nieważne czy to komiks groteskowy czy realistyczny; holenderski, francuski czy japoński. W tej pierwszej kategorii, do której należy również "Kajko i Kokosz", udało mi się znaleźć dwa dość wiekowe przykłady, znacznie starsze od "Na wczasach". Są to: "Johan et Pirlouit" Peyo z 1957 r. (seria z magazynu "Spirou", na łamach której narodziły się Smerfy) oraz okładka magazynu "Pilote" z 1966 r.

Podobne obrazki mógłbym wrzucać w nieskończoność, tylko dlaczego jest ich aż tyle? Czy to wynik lenistwa ilustratorów, którzy tylko przerysowują od siebie nawzajem? A może istnieje jakiś archetypiczny wizerunek wikinga na drakkarze, który tak mocno wrósł w naszą kulturę, że od dziesięcioleci wszyscy się do niego odwołują?

Nie byłbym Kapralem, gdybym nie odszukał owego graficznego "wzorca z Sèvres". Zacząłem od komiksu brytyjskiego, jako że wikingowie stanowią istotną część historii Albionu. Oto co udało mi się wygrzebać. Z lewej strony widzimy magazyn "Look and Learn" z 1962 r. z historią o Leifie Erikssonie (rys. Peter Jackson). Następne dwie okładki mają co prawda napisy w językach germańskich, ale są to przedruki brytyjskiego komiksu pt. "Karl the Viking". Seria ta, rysowana przez Dona Lawrence'a (tego od "Storma"), ukazywała się w latach 1960-64 w magazynie "Lion", a potem wielokrotnie wznawiano ją pod innymi tytułami. Dlatego wiking Karl znany jest także jako Rolf (UK 1966), Erik (UK 1969), Halmar (Holandia, 1973) czy wreszcie Prinz Erik (Niemcy 1982).

Na rynku frankofońskim przygody Karla zaczęły się ukazywać w 1963 r. jako "Erik le Viking". Ale znacznie wcześniej, bo już w połowie lat 50., tutejsze periodyki komiksowe drukowały własne historie o wikingach. Prawdopodobnie najstarszą z nich był bezdymkowy "Ragnar" z magazynu "Vaillant" (1955-1969, Eduardo Teixeira Coelho), drugą zaś "Harald" z konkurencyjnego "Tintina" (1956-1967, Fred i Liliane Funcken).

Scenki z drakkarem można też znaleźć w jeszcze starszych zeszycikach typu Piccolo, popularnych w krajach niekojarzących się z komiksami. W Holandii furorę robił strip "Eric de Noorman" (1946-1964, Hans G. Kresse), a w Niemczech "Sigurd" (1953-1960, Hansrudi Wäscher).

Wszystkie te europejskie komiksy w mniejszym lub większym stopniu inspirowane były przedwojenną amerykańską serią "Prince Valiant", stworzoną przez Hala Fostera w 1937 r. i kontunuowaną do dziś przez kolejne pokolenia artystów. Historia ta zaczyna się w czasach arturiańskich, a następnie płynnie przechodzi do epoki normańskich najazdów. To wybitne dzieło, będące jednym z kamieni milowych sztuki komiksowej, już pod koniec lat 30. miało pierwsze zagraniczne przedruki (np. we Włoszech, Danii, Serbii, Brazylii) - a to w formie prasowych stripów, a to albumów czy zeszycików Piccolo.

Tak oto doszliśmy do najstarszej (chyba) wersji naszego ikonicznego drakkara, jaką można zobaczyć na łamach komiksu. Co prawda kocham komiks, ale trudno mi uwierzyć, że gazetowy strip - choćby i najlepszy - stał się źródłem stereotypu, który przetrwał niemal sto lat. Znacznie bardziej prawdopodobnym tropem wydaje się film, o którym już towarzysz Lenin mawiał, że jest najważniejszą ze sztuk. Pójdźmy tym śladem...

Naszym domniemanym "pacjentem zero" mogła być np. ekranizacja "Prince'a Valianta" z 1954 (w Polsce wyświetlana jako "Niezłomny wiking")... ale na pewno nim nie jest, bo akcja tego filmu rozgrywała się w czasach arturiańskich i drakkara w ogóle tam nie pokazali. Wielka międzynarodowa kariera wikingów zaczęła się dopiero kilka lat później od trzech innych filmów: "The Vikings" z 1958 (Wikingowie), "The Long Ships" z 1964 (Długie łodzie Wikingów) i "Erik il vichingo" z 1965 (nie wyświetlany w Polsce). No i tu mamy 100% trafień, spójrzcie tylko na plakaty.

Okazuje się jednak, że nie były to najstarsze filmy o wikingach. Pierwszą taką hollywoodzką superprodukcję nakręcono aż 30 lat wcześniej, w roku 1928. Był to film niemy, kolorowy (!), nosił tytuł "The Viking" i zaczynał się od drakkara z biało-czerwonym żaglem (kadr po prawej). Czyżby w końcu udało nam się odnaleźć mityczny prawzorzec długiej łodzi wikingów? Oczywiście, że nie.

Jeszcze wcześniej, zanim film zawładnął zbiorową wyobraźnią, tę samą rolę odgrywała ilustracja prasowa. Wikingowie byli tu także obecni... od dawna... a nawet od bardzo dawna. Poniżej dwie ryciny przedstawiające normańskie okręty - pierwsza z roku 1889, druga z 1907. Wizerunki te znacznie się od siebie różnią, choć oba są bardzo charakterystyczne dla swoich dekad. I tu pojawia się pytanie: co takiego stało się pomiędzy rokiem 1889 i 1907, że gazetowi rysownicy przerzucili się z niezgrabnych, pękatych okrętów na obowiązujące do dziś smukłe łodzie z pasiastymi żaglami?

Na trop tego przełomowego wydarzenia naprowadziło mnie kilka ilustracji, zaskakująco do siebie podobnych i przedstawiających... spotkanie drakkara z parowcem. Ryciny pochodzą z roku 1893, obraz z 1898, a uwieczniona na nich nieprawdopodobna sytuacja faktycznie miała miejsce w czerwcu 1893 r. na Oceanie Atlantyckim u wybrzeży Ameryki Północnej.

By wyjaśnić zagadkę średniowiecznych podróżników w czasie, musimy cofnąć się aż do roku 1879, kiedy to w Norwegii odkryto tzw. łódź z Gokstad. Był to znakomicie zachowany drakkar, ukryty w pogrzebowym kurhanie z IX wieku. Wcześniej nikt tak naprawdę nie wiedział jak wyglądały łodzie wikingów, dlatego w czasach wiktoriańskich ilustratorzy musieli wzorować się na źródłach średniowiecznych (np. na tkaninie z Bayeux), a te - jak się okazało - były mało precyzyjne.

Łódź z Gokstad stała się wielką archeologiczną sensacją tamtych czasów. Z inicjatywy norweskiego Towarzystwa Ochrony Zabytków, drakkar został przewieziony do Uniwersytetu w Christianii (dawna nazwa stolicy), a po odrestaurowaniu udostępniony publiczności. Do dziś można go podziwiać we wzniesionej specjalnie dla niego hali wystawowej w Oslo.

Równocześnie z pracami konserwacyjnymi, w stoczni Rødsverven rozpoczęto budowę w pełni sprawnej repliki statku. Na taki pomysł wpadł kapitan Magnus Andersen, zamierzając udowodnić, iż wiking Leif Eriksson naprawdę mógł dopłynąć drakkarem do Ameryki. Replika, ochrzczona oryginalnym imieniem "Viking", miała reprezentować Norwegię (wtedy jeszcze zależną od Szwecji) na Wystawie Światowej w Chicago w 1893 r. Smaczku sprawie dodawał fakt, że tamta edycja wystawy miała upamiętnić 400-lecie odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. W Norwegii zorganizowano ogólnonarodową kwestę, dzięki czemu udało się na czas ukończyć budowę. 30 kwietnia kapitan Andersen wraz z 11-osobową załogą (wybraną spośród 280 ochotników) wyruszył z Bergen i po przepłynięciu 3000 mil w ciągu zaledwie 27 dni zameldował się najpierw w New Haven w stanie Cennecticut, potem w Nowym Jorku, a następnie Kanałem Erie dotarł do Chicago.

Wizyta norweskiego drakkara wywołała w USA prawdziwą wikingomanię. Gdziekolwiek łódź się pojawiała, witały ją wiwatujące tłumy, fajerwerki, salwy i honorowe eskorty parostatków (to właśnie je widzieliśmy na ilustracjach z 1893 r.). Kapitan Andersen twierdził nawet, że w amerykańskiej prasie ukazało się 30.000 (!) artykułów na ten temat. Dziś o "Vikingu" mało kto już pamięta, ale to właśnie ten statek, z biało-czerwonym żaglem, smoczym łbem na dziobie i ozdobnym ogonem na rufie, funkcjonuje w naszej zbiorowej pamięci jako wzór normańskiego drakkara.

Najzabawniejsze jest jednak to, że prawdziwa łódź z Gokstad (na zdjęciu z lewej) nie miała ani łba, ani ogona (na zdjęciu z prawej), ani nawet jakichkolwiek śladów, świadczących o takich ozdobach. Nie miała również żagla - zachowały się jedynie strzępy jakiejś wełnianej tkaniny w paski, które równie dobrze mogły być czymś zupełnie innym. Wszystkie te najbardziej charakterystyczne i rozpoznawalne atrybuty drakkara, w tym złotego smoka niczym z chińskiej knajpy, dodał... kapitan Magnus Andersen, żeby zrobić większe wrażenie na Amerykanach. I jego plan się powiódł, bo od ponad 120 lat właśnie te trzy nieautentyczne elementy są najchętniej kopiowane (zapewne nieświadomie) przez całe pokolenia grafików, malarzy i filmowców z całego świata. A jednym z nich był nasz ukochany Janusz Christa.

* * *

Post dedykuję Marcinowi i Pawłowi, moim kumplom z podstawówki, z którymi tuż przed pandemią zjadłem w Oslo wieloryba. No, może nie całego, ale i tak poczuliśmy się jak prawdziwi wikingowie.

sobota, 11 kwietnia 2020

PRL-owski komiks w RFN

Arek z Gdyni nie próżnuje nawet w czasie pandemii. Jego najnowszym znaleziskiem jest katalog wystawy "Polnische Kinderbücher" (Polska Książka Dziecięca) z 1987 r., wygrzebany w Kujawsko-Pomorskiej Bibliotece Cyfrowej. Prawdopodobnie na tej właśnie wystawie komiks Janusza Christy został po raz pierwszy oficjalnie zaprezentowany publiczności zza żelaznej kurtyny. Impreza odbyła się w zachodnioniemieckim mieście Oldenburg, w ramach targów Oldenburger Kinder- und Jugendbuchmesse, w skrócie KIBUM. Samą zaś ekspozycję przygotował Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu.


O tym jak doszło do tej niecodziennej inicjatywy dowiadujemy się z przedmowy, napisanej przez dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej w Oldenburgu:
Wystawa polskich książek dla dzieci i młodzieży ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu stanowi wynik wielokierunkowej kooperacji: z jednej strony jest wyrazem współpracy uniwersytetów w Oldenburgu i Toruniu, która - poprzez dotychczasową wymianę międzybiblioteczną dzieł oraz wzajemne wizyty - oddziaływa także publicznie. Z drugiej zaś strony jest częścią składową 13-tych Targów Książki dla Dzieci i Młodzieży, organizowanych wspólnie przez miasto Oldenburg, Uniwersytet Ludowy oraz Uniwersytet Oldenburski.

Kilka słów o zaprezentowanych Niemcom zbiorach napisał we wstępie do katalogu Stefan Czaja, dyrektor toruńskiej biblioteki:
Przedstawiamy Państwu polskie książki dla dzieci wydane lub wznowione w okresie powojennym. Na Wystawie prezentujemy zaledwie 150 pozycji z ogromnej ilości wydawnictw dla dzieci ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu. Jest to procent (ułamek) tak niewielki, że nie mamy pewności czy udało nam się wybrać i przedstawić choćby najbardziej charakterystyczne przykłady tej ciekawej, pożytecznej i niezwykle pięknej literatury.

Wśród 150 tytułów znalazło się osiem komiksów (lista poniżej). Dumą napawa fakt, że "Szkołę latania" Janusza Christy umieszczono na trzecim miejscu, zaraz po przedwojennych klasykach, a przed Szarlotą Pawel, Papciem Chmielem, Markiem Szyszko i Tadeuszem Baranowskim.


Komiksowi poświęcony został również krótki fragment w liczącym 10 stron artykule Kamili Maj pt. "Polska Książka Dziecięca". Dwa akapity to oczywiście niewiele, ale pamiętajmy, że komiksy w tamtych czasach (mimo stosunkowo wysokich nakładów) stanowiły wydawniczy margines. Tym bardziej należy docenić pomysł UMK, by pochwalić się nimi za granicą.


Niezamierzenie komicznie brzmi ostatnie zdanie. Autorka nie mogła przewidzieć, z jaką tęsknotą te czasy "rozwoju" będą wspominane podczas komiksowej smuty lat 90. Poniżej ten sam fragment w wersji niemieckiej:


A tak mogła wyglądać reprezentacja polskiego komiksu w RFN. To oczywiście tylko rekonstrukcja, bo żadną fotografią z prawdziwej ekspozycji nie dysponujemy.


Nie udało się również znaleźć zdjęcia niemieckich dzieci czytających "Kajka i Kokosza". Musimy zadowolić się fotografią ze "Smerfami" z KIBUM 1983 (źródło: Nordwest Zeitung).


Spokojnych, ZDROWYCH i stacjonarnych Świąt, kochani!

środa, 4 grudnia 2019

Moje komiksy

Za tydzień ukaże się nowa książka wydawnictwa Kurc z serii "Komiksoteka". Jej autorem jest Paweł Ciołkiewicz, a tytuł brzmi "Moje komiksy - Vol. 1. Od Tajfuna do Supermana". Dzięki uprzejmości autora prezentujemy okładkę i spis treści. Zwróćcie uwagę na rozdziały ze stron 39, 41 i 61.



"Na plasterki" objęły książkę patronatem medialnym. A co!

czwartek, 14 listopada 2019

Christa w wojsku

Znany warszawski kolekcjoner Przemek Soroka (ten od listu esperantysty i portretu Stalina) przysłał nam swoje najnowsze znalezisko. Jest to zdjęcie z książki Jarosława Talachy i Wojciecha Stałęgi pt. "Ikony PRL: Bohaterowie tamtych lat", przedstawiające tzw. falomierz, czyli centymetr krawiecki, używany kiedyś przez żołnierzy, żeby odliczać Dni Do Cywila (DDC). Zaczynało się na 150 dni przed wyjściem i codziennie odcinało po jednym centymetrze. Falomierze były "pięknie" zdobione, a ten konkretny egzemplarz przyozdobiono komiksowo, a nawet christowo!


Na miarce udało nam się rozpoznać aż trzy znajome postacie. Po bliższych oględzinach okazało się, że wszystkie one pochodzą z tej samej rozkładówki "Relaxu" nr 15. Jeśli uda Wam się je zlokalizować - gratulujemy. Jeśli nie, klikajcie w poniższy obrazek.


Nie widać niestety czy nad rybą-samobójcą są kolejne postacie Christy. Na podstawie zdjęcia trudno też stwierdzić, czy ów falomierz jest ręcznie wykonanym unikatem, czy seryjnym produktem jakiegoś prywaciarza. Postaramy się zbadać temat u źródeł. A może ktoś z Was zetknął się z podobnym "zabytkiem"?

czwartek, 24 października 2019

Zapowiedzi Kurca

Wydawnictwo Kurc szykuje kolejne atrakcje dla fanów Janusza Christy. Nie było jeszcze oficjalnych zapowiedzi, ale na 4. stronie książki "Czas na Relax" można już znaleźć tytuły:


Największa atrakcją bez wątpienia będzie "Świata dzielnych wojów", pierwsza profesjonalna edycja fanowskiej monografii Arka Florka, opublikowanej swego czasu w pdf-ie na naszym blogu. Bartek Kurc przygotował nową wersję, przeredagowaną i opatrzoną lepszymi ilustracjami. Pozostałe dwie książki - choć przekrojowe - także będą zawierały obszerne fragmenty o komiksach Christy, m.in. na wpół legendarne, nigdy nie publikowane recenzje śp. Maćka Parowskiego dla KAW-u. Zapowiada się prawdziwa uczta.

czwartek, 19 września 2019

Czas na Relax (i na Festiwal)

Na stronie wydawnictwa Kurc można już zamawiać książkę "Czas na Relax" Sebastiana Chosińskiego, poświęconą - jak łatwo się domyślić - legendarnemu magazynowi komiksowemu z PRL-u. "Na plasterki" objęły tę monografię patronatem medialnym. Z okazji premiery, podczas tegorocznego MFKiG w Łodzi odbędzie się specjalny panel pt. "Czy Relax to najważniejszy magazyn komiksowy w Polsce?" z udziałem autora, dra Pawła Ciołkiewicza (KZ), Radka Kocha (KAI) oraz niżej podpisanego. Zapraszamy w sobotę 28 września o godz. 11:15 do sali B w Hali Expo.


W sobotę nie zabraknie tez innych atrakcji dla fanów Janusza Christy:
- Dobra recepta na dalszy ciąg, spotkanie z twórcami "Królewskiej Konnej";
- Dzieci Christy – najlepsze komiksy dla dzieci zainspirowane twórczością Janusza Christy, spotkanie z autorami wrześniowych premier;
- Polski komiks po stu latach, panel dyskusyjny o historii i współczesnych dokonaniach;
- Spotkanie z Tomaszem Kołodziejczakiem (Egmont);
- premiera nowego numeru magazynu AKT z taką oto okładką Śledzia.


Do zobaczenia! Pełny program Festiwalu znajdziecie w tym miejscu.

wtorek, 25 czerwca 2019

Komiks - literatura dla leniwych?

Drodzy zbieracze komiksów, czy zastanawialiście się kiedyś jak odróżnić komiksy od nie-komiksów? Pytam całkiem serio, bo - jak zapewne wiecie - komiks nie doczekał się dotąd porządnej definicji. Większość badaczy próbuje go zdefiniować poprzez atrybuty, takie jak ramki, dymki, następstwo kadrów, formy publikacji, a nawet tematykę. Tymczasem twórcy już dawno prześcignęli teorię i serwują nam coraz więcej komiksów bez ramek, bez dymków, bez papieru albo z nieliniową narracją.

Benjamin Renner "Wielki zły lis"Alexandre Reverend, Thierry Robin "Kraina Mikołajka"

Jakby tego było mało, na poboczach naszego ukochanego medium nieustannie wyrastają nowe hybrydy: picturebooki, komikso-powieści, komiksowe paragrafówki. Ostatnio na forum KomikSpec dyskutowano nawet czy do komiksowej rodziny nie włączyć starodawnych bajek na przeźroczach (Wojtek Birek pisał o nich w książce "Henryk Sienkiewicz w obrazkach"). Można dostać kręćka...

Myślicie, że to tylko czcze, akademickie dywagacje? Nic podobnego. Nie wiem jak Wy, ale mnie zwyczajnie zaczyna brakować półek na wszystkie te komiksowe pobocza (założę się, że większość komiksiarzy ma ten problem). Choćby z tego powodu warto sobie wyznaczyć jakieś granice, na zasadzie: "TO jeszcze zbieram, a TEGO już nie".


KOMIKS A LITERATURA

Sześć lat temu ucięliśmy sobie z Adamem Ruskiem mailową pogaduchę na ten temat. Zaproponowałem wtedy, żeby podejść do sprawy po inżyniersku. Zamiast ciągle męczyć się z odpowiedzią na pytanie "czym jest komiks?" (i aktualizować definicję co parę lat, w ślad za ewolucją medium), może warto dla odmiany spytać jak działa? No i wyszło mi, że komiks działa w ten sposób, iż pewne fragmenty opowieści zastępuje ilustracjami - zazwyczaj opisy, ale nie tylko, a w ekstremalnych przypadkach zastępuje ilustracjami 100% tekstu (komiks niemy).

No i super, ale w bardzo podobny sposób działają obrazkowe czytanki dla najmłodszych (poniżej po lewej stronie), które komiksami z całą pewnością nie są, choć posługują się ilustracjami, a nawet opowiadają historie. Komiksami nie są też instrukcje obsługi i infografiki (poniżej po prawej stronie) - oczywiście co do zasady, bo pewnie można sobie wyobrazić komiks udający instrukcję obsługi, ale niosący inne treści niż tylko techniczne.


Żeby odciąć opisane wyżej wyjątki, a jednocześnie nie pozbywać się "poboczy", można doprecyzować, że komiks porusza się w tym samym obszarze co literatura piękna, a nie techniczna, natomiast komiksowe ilustracje (rysunki lub zdjęcia, bo fotokomiks to też komiks) są odpowiednikami całych fraz (zdań, akapitów), a nie pojedynczych wyrazów. I już z chaosu zaczyna się wyłaniać pierwsza przymiarka do definicji:

Komiks to opowieść, w której część zdań zastąpiono ilustracjami.

Teza ta może nie spodobać się wielu komiksiarzom, sugeruje bowiem, że nie obraz, a tekst literacki jest w tym układzie nadrzędny. Przytoczę w tym miejscu fragment felietonu jednego z czołowych polskich scenarzystów, Rafała Skarżyckiego pt. "Kilka banałów o scenariuszu komiksowym" z magazynu "KKK":


Przede wszystkim trzeba wyraźnie powiedzieć, że scenariusz z konieczności poprzedza komiks jako gotowy produkt. Najpierw musi być wiadomo co i - mniej więcej - jak narysować, zanim się zacznie to robić. Już słyszę jak w tym momencie cała rzesza rysowników podnosi zgiełk, że to jakaś bzdura, bo oni przecież rysują swoje komiksy "na gorąco", nie wiedząc co będzie dalej, jakie będzie rozwiązanie komiksu, ani nawet nie planując jak będzie wyglądał następny kadr, czyli że scenariusz w ich wydaniu powstaje równocześnie z rysunkami. Na tego typu zarzut odpowiadam prosto - kochani, tworzone w ten sposób komiksy NIE MAJĄ SCENARIUSZA, za to MAJĄ HISTORIĘ.
Skarżycki ma oczywiście rację, tylko niepotrzebnie umniejsza swoją rolę. Przecież on też na początku ma jedynie "historię", którą musi dopiero zaadaptować na komiks. Musi zdecydować które fragmenty historii zastąpić rysunkami, które przerobić na dymki, które pominąć, a które wyeksponować. Scenariusz jest zatem etapem pośrednim między opowieścią a komiksem. Nawet jeśli rysownik sam jest sobie scenarzystą, albo nie zapisuje scenariusza na kartce, to wcale nie oznacza, że etap adaptacji w magiczny sposób zostaje pominięty.

Widoczny na zdjęciu scenariusz do "Koncertu Kaprala" Janusza Christy powstał "z głowy, czyli znikąd" (jak mawiał rysownik), choć równie dobrze mógł powstać jako adaptacja tekstu literackiego. Różnica byłaby jedynie w materiale źródłowym, natomiast podejmowane przez scenarzystę wybory pozostałyby podobne, może tylko ograniczeń miałby on więcej. Jednak nawet w przypadku cudzego materiału scenarzysta ma wybór pomiędzy adaptacją wierną i swobodną. Przykładem niech będą fragmenty komiksów na podstawie prozy Henryka Sienkiewicza. Po kliknięciu zobaczycie całe plansze wraz z odpowiadającymi im fragmentami powieści. Przy okazji porównajcie ile czasu zajmie Wam lektura tekstu Sienkiewicza, a ile lektura komiksu na jego podstawie.

Krystyna Wójcik "Potop" ("Express Ilustrowany" 1974)

Jarosław Miarka, Jerzy Ozga "Quo vadis" (2001)

OD ILUSTRACJI DO NARRACJI

Zagadnienie tempa lektury będę tu jeszcze wałkował, a na razie wróćmy do tematu granic komiksu. W reakcji na moje amatorskie pomysły Adam Rusek bardzo słusznie zauważył, że obraz niekoniecznie musi zastępować tekst. Może go również dopełniać, albo tylko uatrakcyjniać. Teoretycznie z dopełnianiem tekstu mamy do czynienia w przypadku prakomiksów, czyli historyjek obrazkowych (z podpisami), a z uatrakcyjnianiem w przypadku ilustracji książkowych. Jednak w praktyce granice między tymi funkcjami są bardzo płynne, co postaram się pokazać na przykładzie prac Janusza Christy.

U dołu z lewej strony widzimy kartkę z powieści "Przygoda w Gibraltarze" (1959), z prawej zaś odcinek prakomiksu "Opowieść o Armstrongu" (1957). W powieści obrazki umieszczone są co kilka lub kilkanaście stron. W prakomiksie jest ich znacznie więcej, po kilka na każdej stronie, a fabuła podzielona jest na krótkie segmenty odpowiadające "kadrom". Mimo ewidentnych różnic, zasada działania pozostaje taka sama: liczy się tekst, a obrazki są do niego jedynie ładnym dodatkiem. Ale oczywiście nam, komiksiarzom, wydaje się, że w prakomiksie jest odwrotnie, że to tekst jest dodatkiem do obrazków. Błąd.


A teraz skomplikujmy nieco sprawę - otóż zdarzają się prakomiksy, które udają, że są komiksami. Takim przebierańcem jest np. "Korak syn Tarzana" (1958). Christa przeniósł w nim tekst opowiadania do wnętrza "kadrów", a kadry ułożył w planszę, zamiast w pasek. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście wygląda to jak komiks, tyle że bez dymków. Jednak po bliższych oględzinach okazuje się, że tekst spokojnie da się czytać w oderwaniu od ilustracji, te zaś niczego nowego do opowieści nie wnoszą.

Taką właśnie dziwaczną manierą posługiwał się Hal Foster (poniżej) i jego europejscy naśladowcy z "Vaillanta".

W "Wieczorze Wybrzeża" Christa jeszcze przez wiele lat mieszał komiks z prakomiksem. Niektóre paski "Kajtka i Koka" były tak przeładowane podpisami, że obrazki stanowiły tylko ładny dodatek do literatury. Rysownik porzucił tę archaiczną technikę mniej więcej w połowie historyjki "Na tropach pitekantropa" (1964-1965) i od tej pory stosował podpisy tylko wtedy, gdy były naprawdę konieczne.


Warto w tym miejscu zauważyć, że po angielsku komiksowe podpisy zawsze nazywają się "captions", niezależnie od tego, czy znajdują się pod kadrami czy wewnątrz kadrów. Tylko u nas funkcjonuje sztuczny podział na podpisy (prakomiks) i komentarze (komiks), przy czym te drugie przypisuje się narratorowi jako "dymki bez ogonków". Błąd. Nie zawsze, ale zwykle błąd.

U Christy prawdziwy narrator pojawiał się niezwykle rzadko. Pamiętacie zapewne "Opowieści Koka", w których gruby marynarz w zabawny sposób komentował wydarzenia widoczne na obrazkach. W pierwszej części ("Arktyczna wyprawa" 1962-1963) teksty Koka zazwyczaj podkreślały absurdalny komizm rysunków.


Natomiast w części drugiej ("Przemytniczy szlak" 1965-1966) podpisy wyraźnie kontrastowały z ilustracjami, przedstawiając odmienną wersję wydarzeń. Żeby podkreślić narracyjną funkcję podpisów, Christa zaczął je wydzielać z kadrów za pomocą charakterystycznych falbankowatych ramek, które później stały się jego znakiem rozpoznawczym. "Przemytniczemu szlakowi" znacznie bliżej było do serii dowcipów rysunkowych, niż do typowego komiksu, a jednak (paradoksalnie) ze wszystkich prac Christy to właśnie do tej historyjki najlepiej pasuje określenie "jedność ikono-lingwistyczna", użyte kiedyś przez KTT do zdefiniowania komiksu.


Podobne dymki "z offu", nie będące podpisami, lecz myślami narratora (zazwyczaj głównego bohatera) często spotyka się w komiksach superbohaterskich.
Poniżej: "Batman: The Drowned", scen. Dan Abnett, rys. Philip Tan i Tyler Kirkham.

Zaraz po zakończeniu "Opowieści Koka" autor - być może z powodu przesytu - drastycznie ograniczył ilość podpisów, a w "Kajtku i Koku w kosmosie" (1968-1972) posługiwał się już wyłącznie dialogami. A jednak nawet wtedy jego komiksy wydawały się przegadane. Zwróćcie uwagę, że u Christy prawie w ogóle nie ma kadrów bez tekstu. Poza tym niektóre kwestie wypowiadane przez bohaterów wydają się zbędne, bo ich jedynym zadaniem jest wyjaśnienie akcji widocznej na obrazku. A zatem podpisy wcale nie zniknęły, tylko zostały ukryte pod postacią tych "zbędnych" dymków. Czyżby rysownik nie do końca wierzył w spostrzegawczość czytelników?


DOŚMIESZACZE I POPYCHACZE

Christa aż do końca współpracy z "Wieczorem Wybrzeża", czyli do "Wojów Mirmiła" był bardzo konsekwentny w tym swoim unikaniu podpisów. Powrócił do nich dopiero w "Świecie Młodych" (1975), a na masową skalę zaczął je stosować w "Relaksie" (1976). Rekordowe pod tym względem są "Bajki dla dorosłych" (92% kadrów ma podpisy, niektóre po dwa), oraz "Dżdżownice" i "Coś z ryb" (100% z podpisami), z tym że te dwa ostatnie tytuły są raczej z pogranicza komiksu.


W post-relaxowych "Kajkach i Kokoszach" Christa używał podpisów często i to na dwa sposoby: jako "dośmieszaczy" albo "popychaczy". Podpisy z pierwszej kategorii, podobne do tych z "Przemytniczego szlaku" czy "Dżdżownic", w zabawny sposób komentowały rysunki, zazwyczaj na zasadzie przekory (co innego w tekście, co innego na obrazku) albo gry słów. Oto kilka typowych "dośmieszaczy" ze "Skarbów Mirmiła" (1980).


W odróżnieniu od "dośmieszaczy", podpisy z kategorii "popychaczy" mają na celu popychanie akcji do przodu. Nie tylko dopowiadają to, czego nie widać na obrazkach, ale przede wszystkim sklejają ciąg kadrów w czytelną całość. "Popychacze" zazwyczaj pojawiają się tam, gdzie trudno zrozumieć fabułę śledząc same rysunki i dialogi, np. w momentach raptownej zmiany miejsca albo czasu akcji. Dobrze to widać w poniższym fragmencie "Dnia Śmiechały" (1983).


We współczesnym komiksie "popychaczy" unika się jak ognia. Uważane są za archaizm i niezręczność warsztatową, z czego Christa zdał sobie sprawę już pod koniec lat 60. Dlaczego więc dekadę później powrócił do ich stosowania? Prawdopodobnie z konieczności. Rysując paski dla "Wieczoru Wybrzeża" nie miał w zasadzie żadnych ograniczeń co do długości swoich komiksów. Mógł dowolnie rozciągać fabułę i dzielić ją na kadry tak gęsto, by nie było przeskoków czasowych. Zmiany miejsca akcji załatwiał zaś w ten sposób, że nową lokalizację wprowadzał w kolejnym pasku. Koniec paska to naturalne miejsce podziału w komiksie prasowym. Czytelnik czeka cały dzień, otwiera gazetę, a tam akcja rozpoczyna się już zupełnie gdzie indziej, jak w nowym rozdziale powieści albo po przewróceniu kartki w albumie komiksowym. Tu już nie wypada niczego wyjaśniać, nawet w tak karkołomnych sytuacjach jak przejście bohatera ze świata realnego do wirtualnego (odc. 26/27 "Kajtka i Koka w kosmosie").


W "Świecie Młodych" Christa nie miał takiej swobody. Zamiast nieokreślonej liczby 4-kadrowych pasków, dostał do dyspozycji 35 plansz (później 40) po ok. 10 kadrów każda. Fabuła musiała się zatem zamknąć w 350 kadrach, podczas gdy w "Wieczorze Wybrzeża" mogło to być nawet 1000 lub więcej. Christa, jako urodzony gawędziarz, nie lubił krótkich fabuł i trudno mu się było zmieścić w 350 kadrach. Przypuszczam, że właśnie stąd wzięła się duża ilość podpisów, pozwalających ograniczyć liczbę rysunków (np. zamiast kilku kadrów, Christa rysował tylko dwa skrajne, a na początku drugiego wstawiał "popychacz", żeby wyjaśnić co się działo pomiędzy).

Ciągły brak miejsca nie zawsze pozwalał na zamykanie scen wraz z końcem planszy. W takim reżimie Christa wytrzymał tylko przez kilka pierwszych odcinków "Szkoły latania", gdzie odc. 1 rozgrywał się w chatce Jagi, odc. 2 w warowni Zbójcerzy, odc. 3 pod Mirmiłowem, odc. 4-5 w lesie, odc. 6 w grodzie itd. W okolicy odc. 15 wszystko się posypało i później autor nie był już taki pryncypialny. Skoro i tak musiał stosować podpisy (żeby nie przekroczyć 35 stron), to równie dobrze mógł zmieniać lokalizacje albo wątki w dowolnym miejscu planszy, zamiast czekać z tym do nowego odcinka.


RYTM KADROWANIA

W tym miejscu proponuję raz jeszcze prześledzić wszystkie powyższe prace Christy, zwracając uwagę na czas, jaki dzieli sceny przedstawione na sąsiednich kadrach danej opowiastki. Na przykład: ile czasu mogło upłynąć w "Pitekantropie" między nadmuchaniem pontonu, zwodowaniem go i dotarciem do pieczary? Kilka, kilkanaście minut? A w scenie lądowania z "Kajtka i Koka w kosmosie"? Zapewne nie więcej niż kilka sekund między kadrami, podobnie zresztą jak w "Szkole latania". Ten ciekawy parametr, charakterystyczny wyłącznie dla komiksu i jego poboczy, nazwać można częstotliwością lub gęstością kadrowania. Spróbujmy ustawić poszczególne rodzaje opowieści z obrazkami od najwolniejszych do najszybszych:
  1. Najrzadziej "kadry" rozmieszczone są w książkach z ilustracjami. Odstępy czasowe między kolejnymi zilustrowanymi scenami są zupełnie przypadkowe - mogą trwać kilka minut albo kilka lat, zależnie od kaprysu i pracowitości ilustratora. Nie ma to wpływu na lekturę.
  2. W prakomiksie częstotliwość kadrowania jest większa, zależna od długości segmentów tekstu (podpisów). Na podstawie samych rysunków trudno się tu zorientować o co chodzi, ale zdarzają się wyjątki, np. u Martena Toondera (strip poniżej).
  3. Archaiczne komiksy z dużą ilością podpisów są nieco gęściej kadrowane od prakomiksów, choćby dlatego, że wewnątrz kadru mieści się mniej tekstu niż pod kadrem. Akcja nadal posuwa się skokowo, choć zdarzają się gęstsze i bardziej płynne momenty.
  4. Komiksy współczesne (z minimalną ilością podpisów) kadrowane są tak gęsto, by można je było czytać "w czasie rzeczywistym", tzn. lektura trwa mniej więcej tak samo długo, co przedstawiona akcja. Daje to podczas czytania niemal filmowy efekt płynności.
  5. Najgęstsze bodaj kadrowanie pojawia się w superdynamicznych scenach w mandze. Tu lektura trwa dłużej niż faktyczna akcja, co symuluje filmowy efekt zwolnionego tempa (przykład poniżej). Technikę tę naśladują czasem twórcy spoza Azji.
Marten Toonder (właśc. Lo Hartog van Banda i Piet Wijn)
"Koning Hollewijn: Het gewichtverlies"
Kohei Horikoshi
"My Hero Academia - Akademia bohaterów"

Wydaje się, że ewolucja komiksu w naturalny sposób zmierza do osiągnięcia filmowej dynamiki. W prakomiksie Toondera to się nie udało, bowiem króciutkiej rysowanej scence odpowiada ogrom tekstu, spowalniający lekturę. Natomiast w niemej "Krainie Mikołajka" działa znakomicie, bo czytelnik w ogóle nie traci czasu na czytanie, tylko przelatuje wzrokiem po rysunkach.

Stare chińskie przysłowie "jeden obraz wart jest tysiąca słów" oznacza dla scenarzysty komiksowego, że obraz jest znacznie szybszym w odbiorze niż tekst (choć niekoniecznie lepszym) nośnikiem informacji. Zapewne dlatego komiksy są dziś bardziej rysowane niż pisane, a niektórzy badacze wskazują, iż ilustracje przejęły funkcję narracyjną. Nie wydaje mi się jednak, by "opowiadanie obrazem" było immanentną cechą komiksu od samego zarania - jest to raczej wynik dążenia do uzyskania efektu "czasu rzeczywistego" przez wizjonerów gatunku.

Floyd Gottfredson "Mickey Mouse in Death Valley" (1930)

Jack Kirby "The Blitzkrieg of Batroc!" (1967)

Zapewne dałoby się wyprowadzić matematyczną zależność między ilością tekstu, rytmem kadrów i czasem lektury (w stylu K=a/T, tzn. ilość kadrów K jest odwrotnie proporcjonalna do długości tekstu T), a nawet zrobić jakiś wykres. Może kiedyś... W tym miejscu miałem jeszcze napisać coś o wysiłku wkładanym w lekturę komiksu (w stosunku np. do wysiłku włożonego w lekturę książki), ale Adam Rusek bardzo nalegał, żebym "nie mieszał w jednej definicji teleologii z elementem opisowym". No dobrze, poprzestanę więc na zaktualizowaniu definicji:

Komiks to opowieść, w której część zdań zastąpiono ilustracjami,
dążąc do nadania lekturze tempa zbliżonego do ujęć filmowych.

Bardzo proszę, nie traktujcie tego jak prawdy objawionej, tylko kolejny głos w dyskusji o komiksie i próbę zrozumienia tego skomplikowanego medium. Jeśli uważacie, że błądzę, czekam na kontrargumenty. Ale jeśli udało mi się Was choćby zaintrygować, uważam zadanie za wykonane.