niedziela, 29 listopada 2020

O.K. Neron

Szukałem ostatnio informacji o disneyowskich filmach w PRL-u. W archiwach polskiego plakatu (jest to najlepsze miejsce, by ustalić daty premier) znalazłem kilkanaście afiszy Eryka Lipińskiego z lat 1960-1962, bo - jak się okazało - to właśnie wtedy na ekrany naszych kin trafiła niemal cała biblioteka pełnometrażowych animacji Walta Disneya. Zaległości z czasów wojny i stalinizmu były spore, więc obok całkiem nowej "Królewny Śnieżki" (1959) zakupiono starocie z początku lat 40., takie jak "Bambi", "Pinokio" i "Dumbo". Dzieciaki na pewno były zachwycone, bo ileż można oglądać radzieckie kreskówki?

Przy okazji tego researchu natknąłem się na plakat Eryka Lipińskiego do włoskiej komedii kostiumowej "O.K. Neron" z 1951 r. Mój ojciec parę razy mi o niej opowiadał, ale ja sam nigdy nie miałem okazji jej zobaczyć. Aż do teraz. Cały film dostępny jest na YouTubie... a właściwie prawie cały, bo najwyraźniej brakuje w nim tzw. "momentów", widocznych na poniższych fotosach. W Polsce film wszedł do dystrybucji wiosną 1956, najprawdopodobniej w wersji z momentami, bo kategorię wiekową dostał najwyższą, czyli "od lat 18".

Fabuła była następująca: do Rzymu przyjeżdża autokarem wycieczka marynarzy U.S. Navy. Wśród nich jest dwóch amerykańskich kucharzy włoskiego pochodzenia: Fiorello Capone (chudy z lewej) i Jimmy Gargiulo (gruby z prawej), którzy przy pierwszej okazji urywają się i ruszają w miasto. U podnóża Koloseum dostają w łeb od miejscowego bandziora, tracą przytomność...

... i budzą się w czasach Nerona. Po wielu perypetiach trafiają do amfiteatru, rzecz jasna nie jako publiczność, tylko raczej atrakcja wieczoru.

Potem następuje chaotyczna, slapstickowa bijatyka z innymi gladiatorami. Wyczyny naszych bohaterów początkowo nie budzą entuzjazmu cesarza, ale wszystko kończy się happy endem, tradycyjną rzymską orgią (tą z fotosów) i powrotem marynarzy do współczesności.

Film jest głupi jak nieszczęście i nie bardzo wiadomo dlaczego komunistyczne władze zdecydowały się pokazać go Polakom, mając do wyboru bardziej wartościowe produkcje zza żelaznej kurtyny. Zaskakujące wyjaśnienie tej zagadki znalazłem w "Życiu Warszawy" z 17 maja 1956 (skan artykułu po kliknięciu w obrazek). Otóż zdaniem krytyka Stanisława Grzeleckiego film miał wydźwięk... antyamerykański, bo U.S. Navy przedstawione zostało jako wojska okupacyjne, a dwaj zamerykanizowani Włosi jako niepiśmienni prostacy, oderwani od swojego wielkiego narodowego dziedzictwa.

Zapewne z tych samych, ideologicznych pobudek w PRL-u chętnie wyświetlano filmy katastroficzne, np. całą japońską serię o potworach (począwszy od "Godzilli" w 1957, kończąc na "Godzilla kontra Gigan" w 1977), "Wehikuł czasu" (1965), czy "Planetę małp" (1968). Wszystkie one w bardzo atrakcyjny, a zarazem zrozumiały dla obywatela sposób przedstawiały zagładę cywilizacji zachodniej, czyli dokładnie to, co było celem zimnej wojny.

Wracając do tematu - pewnie zastanawiacie się dlaczego piszę o jakiejś durnej włoskiej komedii na blogu poświęconym Januszowi Chriście. Piszę, bo mam wrażenie (graniczące z pewnością), że Christa ten film oglądał i trzy lata później wykorzystał to w historyjce o Czarnym Rycerzu. A konkretnie w tym jej fragmencie, kiedy marynarz Kajtek razem ze swoim druhem profesorem Kosmosikiem uruchamiają aparat do podróży w czasie i przenoszą się wprost na arenę rzymskiego amfiteatru.

Nie wiem tylko jak Christa połączył to sobie w całość z "Placidem i Muzo" (szczegóły w poście "Jesień średniowiecza"), ani co było pierwotną inspiracją (podejrzewam, że jednak film). Ale nie ma to większego znaczenia. Najważniejsze, że po raz kolejny udało nam się przyłapać sopockiego Mistrza na czerpaniu pełnymi garściami z ówczesnej popkultury (co nie tak łatwo odczytać po kilkudziesięciu latach). Christa nawiązywał zresztą nie tylko do popkultury, ale też do autentycznych (?) bieżących wydarzeń, o czym kiedyś opowie Wam Arek z Gdyni.

środa, 25 listopada 2020

Koniec kosmicznej sagi

2 grudnia, czyli dwa i pół roku od premiery pierwszego kolorowego tomu "Kajtka i Koka w kosmosie", ukaże się ostatnia, siódma część pt. "Bogini moczarów". Egmont właśnie udostępnił przykładowe plansze. Autorem okładki jest hiszpański rysownik César Ferioli, a za kolory odpowiada Arkadiusz Salamoński.

I co my teraz poczniemy bez naszych ulubieńców? Chyba, że... chyba, że to dopiero początek, a Egmont pójdzie za ciosem i wyda w tej formie resztę przygód Kajtka-Majtka i jego kumpla Koka. To byłoby jakieś 15 albumów! Przyznacie, że brzmi to nieźle. Tego pomysłu się trzymamy.

niedziela, 22 listopada 2020

Przegląd kolekcjonersko-gadżeciarski

Kajkoszowych gadżetów nigdy nie było zbyt wiele, ale sytuacja wyraźnie ulega poprawie. Przegląd nowości zaczynamy od Egmontu, który we wrześniu wypuścił kolejny pakiet dodatków, adresowany przede wszystkim do bibliotek szkolnych (poprzedni był 4 lata temu). W skład zestawu wchodzą: zawieszki na drzwi, zakładka, plan lekcji z tabliczką mnożenia i kapitalne pudełko na komiksy. Miesiąc później wydawnictwo ogłosiło konkurs z okazji swojego 30-lecia, w którym jedną z nagród był specjalny jubileuszowy kubek z fragmentem okładki "Szkoły latania".

Tymczasem Fundacja "Kreska" im. Janusza Christy zapowiedziała wydanie trzeciego już kalendarza ściennego z cytami z "Kajka i Kokosza". Po przyśpiewkach i zaklęciach, w tym roku czas na wiersze woja Wita. Kalendarz można już zamawiać w partnerskim sklepie AlePlanszówki.

Z kolei platforma Moje Hotele zorganizowała promocyjny konkurs na najlepsze komiksowe dymki. Co ciekawe, autorem konkursowego rysunku jest... Wojtek Olszówka.

Ten sam Wojtek Olszówka narysował reklamówkę aplikacji mobilnej Moich Hoteli. Platforma już od roku współpracuje z Fundacją "Kreska", ale wcześniej korzystała z oryginalnych ilustracji Janusza Christy.

Rękę Wojtka widać też w najnowszych scenkach akcji maseczkowej Gdańskich Autobusów i Tramwajów. Wygląda na to, że rysownik został regularnym dostawcą materiałów licencyjnych Fundacji "Kreska". Gratulujemy awansu.

wtorek, 17 listopada 2020

Wiersz o Milusiu

Różne cuda pokazywaliśmy już na blogu, ale wiersza o Milusiu jeszcze nie. Autorem jest Marek Dąbrowski, który opublikował utworek na swoim profilu FB, razem z następującym wstępem:
Przedstawiam Wam jednego z bohaterów mojego dzieciństwa, który zajmuje poczytne miejsce na jednej z moich półek. Gdzie ja nie bywałem, dokąd nie jeździłem... aby zdobyć kolejne albumy przygód dzielnych wojów Kajka i Kokosza oraz ich smoka Milusia :) Pamięta ich ktoś oprócz mnie?
Oczywiście, że pamiętamy. Pięć tysięcy naszych czytelników również!

poniedziałek, 16 listopada 2020

(FANART) Kajtek i Koko z iPada

Wczoraj Maciek Kur napomknął o kontynuacji "Kajtka i Koka", a my już mamy przygotowaną odpowiedź. Dostaliśmy ją w piątek od Jonatana Rerycha, jednego z naszych ulubionych fanartowców. Jonatan tak się nudził na kwarantannie, że postanowił poeksperymentować z iPadem (takim zwykłym, nie Pro) i oto efekt. Historyjka jest rozwinięciem gagu "Na morzu", opublikowanego przez nas w ostatnim tomiku Wielkiej Kolekcji Komiksów Na plasterki. Życzymy wesołej lektury.

niedziela, 15 listopada 2020

Ploteczki z festiwalu

Dziś w ramach Cyberedycji MFKiG odbyło się spotkanie z Maćkiem Kurem i Piotrem Bednarczykiem na temat następnego tomu "Kajka i Kokosza". Jeśli ktoś liczył na nowe informacje o albumie (tak jak my), ten się przeliczył. Ale...

... ale pojawiło się kilka ciekawostek pośrednio związanych z tematem panelu, np.:

  1. Maciek chętnie podjąłby się również kontynuacji "Kajtka i Koka", ale decyzji wymagałby czas akcji (PRL czy współczesność). Kontynuacja kryminalnego "Gucka i Rocha" byłaby znacznie trudniejszym wyzwaniem.
  2. Obaj twórcy nie są entuzjastami crossoverów, ale nie wykluczają shorta o spotkaniu Kajka i Kokosza z Lilem i Putem (3-4 plansze).
  3. Kolorystyka Piotra jest kompromisem między wyblakłymi albumami z PRL-u i jaskrawą edycją Egmontu. W doborze palety barw pomagał Arek Salamoński, który przegadał ten temat z samym Januszem Christą.
  4. Maciek twierdzi, że "fani będą bardzo zadowoleni" z serialu animowanego. Scenariusze pisze on i Rafał Skarżycki (Zbójcerze), w oparciu o albumy Christy. Do ekipy dołączył także Piotr Bednarczyk.
  5. Ulubioną postacią Maćka jest Kajko, a Piotra - Łamignat.
Czekamy na kolejne spotkanie, może wtedy dowiemy się czegoś więcej. Na razie musi nam wystarczyć miniaturka jednej z plansz oraz dwa duże kadry.

Natomiast Tomasz Kołodziejczak na spotkaniu pt. "30 lat Egmontu nad Wisłą" zdradził, że pomiędzy rokiem 2001 i 2003 Egmont przejął umowę licencyjną na "Kajka i Kokosza" od innego wydawnictwa, które tych komiksów nie wydawało. Niektórzy z Was domyślają się pewnie, że chodzi o agencję reklamową Jupi Direct. Kiedyś napiszemy post o tej tajemniczej i - jak się okazało - zbawiennej dla Christy i jego fanów transakcji. Cierpliwości.

sobota, 14 listopada 2020

Plansza z nowego albumu

Przypominamy, że dziś i jutro odbywa się 31. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier, tym razem (z oczywistych przyczyn) w Internecie, ale atmosfera jest jak w realu. Co roku jednym z najbardziej wyczekiwanych punktów programu jest spotkanie z Tomaszem Kołodziejczakiem, poświęcone zapowiedziom wydawniczym Egmontu. Przed chwilą zakończyła się transmisja z pierwszej części spotkania, podczas której zaprezentowano całą planszę następnego tomu "Kajka i Kokosza" pt. "Zaćmienie o zmierzchu".

Rozmiar nie jest może największy, ale coś tam widać. Więcej informacji o albumie oraz kolejne dwa kadry (duże!) znajdziecie tutaj.

Jutro o 14:00 transmitowane będzie spotkanie z dwoma autorami albumu, Maciejem Kurem (scenariusz) i Piotrem Bednarczykiem (kolor). Jeśli tylko uchylą rąbka tajemnicy, będziemy Was o tym informować.

środa, 4 listopada 2020

Tajemniczy drakkar

Jeszcze miesiąc temu okładka albumu "Na wczasach" z 1983 r. znana było tylko w Polsce (tak mi się przynajmniej wydawało). Tymczasem okazuje się, że jej "kopie" od dawna krążą po całej Europie, a nawet poza nią. Na trop tego dziwacznego zjawiska wpadłem jakiś czas temu, kiedy kolega Śmiechosław przysłał mi zdjęcie menu toruńskiej Karczmy Gęsia Szyja. Obrazek jest (mówiąc oględnie) dość podobny do okładki Christy, dlatego początkowo myślałem, że narysował go jakiś polski rysownik. Jednak po szybkim researchu okazało się, że jest to grafika stockowa, zrobiona przez Duńczyka, niejakiego Bo Sechera. Niemal identyczny motyw znalazłem też na pudełku węgierskiej (!) gry planszowej "Vikingdoms" (Królestwa wikingów), zilustrowanej przez Niki Czank z Budapesztu.

A to tylko wierzchołek góry lodowej. Schemat jest masowo powielany na okładkach rozmaitych książeczek dla dzieci, głównie niemieckich. Spośród kilkudziesięciu bardzo podobnych obrazków wyrzuconych przez googla, wybrałem tylko te najbardziej kajkoszowate, tzn. z biało-czerwonym żaglem, drakkarem zwróconym w prawo i kapitanem na dziobie. Najbardziej oryginalna i nowatorska wydaje się ostatnia okładka, ta z tęczowym żaglem :)

Rynek anglosaski również jest tego pełny. Poniżej kilka przykładów z obu stron Atlantyku.

Ten sam oklepany motyw znajdujemy nie tylko na okładkach książek, ale także na opakowaniach gier i zabawek. Poniżej: klocki i dwie planszówki z Niemiec, a dalej po jednej grze z Brazylii oraz Australii.

A teraz trzy podejrzanie podobne okładki gier z Francji, USA i Szwecji. Pierwszą narysował nasz rodak Tomasz Larek i być może dlatego wódz wikingów łudząco przypomina Jarla Björna z "Na wczasach". Ale najciekawsza jest środkowa, na której drakkar ewidentnie płynie na wstecznym biegu (ponoć było to możliwe, ale raczej na rzekach). Jej autorem jest Jarosław Radeckij z Ukrainy.

Chwileczkę, a co z komiksami? Mniej więcej to samo - nieważne czy to komiks groteskowy czy realistyczny; holenderski, francuski czy japoński. W tej pierwszej kategorii, do której należy również "Kajko i Kokosz", udało mi się znaleźć dwa dość wiekowe przykłady, znacznie starsze od "Na wczasach". Są to: "Johan et Pirlouit" Peyo z 1957 r. (seria z magazynu "Spirou", na łamach której narodziły się Smerfy) oraz okładka magazynu "Pilote" z 1966 r.

Podobne obrazki mógłbym wrzucać w nieskończoność, tylko dlaczego jest ich aż tyle? Czy to wynik lenistwa ilustratorów, którzy tylko przerysowują od siebie nawzajem? A może istnieje jakiś archetypiczny wizerunek wikinga na drakkarze, który tak mocno wrósł w naszą kulturę, że od dziesięcioleci wszyscy się do niego odwołują?

Nie byłbym Kapralem, gdybym nie odszukał owego graficznego "wzorca z Sèvres". Zacząłem od komiksu brytyjskiego, jako że wikingowie stanowią istotną część historii Albionu. Oto co udało mi się wygrzebać. Z lewej strony widzimy magazyn "Look and Learn" z 1962 r. z historią o Leifie Erikssonie (rys. Peter Jackson). Następne dwie okładki mają co prawda napisy w językach germańskich, ale są to przedruki brytyjskiego komiksu pt. "Karl the Viking". Seria ta, rysowana przez Dona Lawrence'a (tego od "Storma"), ukazywała się w latach 1960-64 w magazynie "Lion", a potem wielokrotnie wznawiano ją pod innymi tytułami. Dlatego wiking Karl znany jest także jako Rolf (UK 1966), Erik (UK 1969), Halmar (Holandia, 1973) czy wreszcie Prinz Erik (Niemcy 1982).

Na rynku frankofońskim przygody Karla zaczęły się ukazywać w 1963 r. jako "Erik le Viking". Ale znacznie wcześniej, bo już w połowie lat 50., tutejsze periodyki komiksowe drukowały własne historie o wikingach. Prawdopodobnie najstarszą z nich był bezdymkowy "Ragnar" z magazynu "Vaillant" (1955-1969, Eduardo Teixeira Coelho), drugą zaś "Harald" z konkurencyjnego "Tintina" (1956-1967, Fred i Liliane Funcken).

Scenki z drakkarem można też znaleźć w jeszcze starszych zeszycikach typu Piccolo, popularnych w krajach niekojarzących się z komiksami. W Holandii furorę robił strip "Eric de Noorman" (1946-1964, Hans G. Kresse), a w Niemczech "Sigurd" (1953-1960, Hansrudi Wäscher).

Wszystkie te europejskie komiksy w mniejszym lub większym stopniu inspirowane były przedwojenną amerykańską serią "Prince Valiant", stworzoną przez Hala Fostera w 1937 r. i kontunuowaną do dziś przez kolejne pokolenia artystów. Historia ta zaczyna się w czasach arturiańskich, a następnie płynnie przechodzi do epoki normańskich najazdów. To wybitne dzieło, będące jednym z kamieni milowych sztuki komiksowej, już pod koniec lat 30. miało pierwsze zagraniczne przedruki (np. we Włoszech, Danii, Serbii, Brazylii) - a to w formie prasowych stripów, a to albumów czy zeszycików Piccolo.

Tak oto doszliśmy do najstarszej (chyba) wersji naszego ikonicznego drakkara, jaką można zobaczyć na łamach komiksu. Co prawda kocham komiks, ale trudno mi uwierzyć, że gazetowy strip - choćby i najlepszy - stał się źródłem stereotypu, który przetrwał niemal sto lat. Znacznie bardziej prawdopodobnym tropem wydaje się film, o którym już towarzysz Lenin mawiał, że jest najważniejszą ze sztuk. Pójdźmy tym śladem...

Naszym domniemanym "pacjentem zero" mogła być np. ekranizacja "Prince'a Valianta" z 1954 (w Polsce wyświetlana jako "Niezłomny wiking")... ale na pewno nim nie jest, bo akcja tego filmu rozgrywała się w czasach arturiańskich i drakkara w ogóle tam nie pokazali. Wielka międzynarodowa kariera wikingów zaczęła się dopiero kilka lat później od trzech innych filmów: "The Vikings" z 1958 (Wikingowie), "The Long Ships" z 1964 (Długie łodzie Wikingów) i "Erik il vichingo" z 1965 (nie wyświetlany w Polsce). No i tu mamy 100% trafień, spójrzcie tylko na plakaty.

Okazuje się jednak, że nie były to najstarsze filmy o wikingach. Pierwszą taką hollywoodzką superprodukcję nakręcono aż 30 lat wcześniej, w roku 1928. Był to film niemy, kolorowy (!), nosił tytuł "The Viking" i zaczynał się od drakkara z biało-czerwonym żaglem (kadr po prawej). Czyżby w końcu udało nam się odnaleźć mityczny prawzorzec długiej łodzi wikingów? Oczywiście, że nie.

Jeszcze wcześniej, zanim film zawładnął zbiorową wyobraźnią, tę samą rolę odgrywała ilustracja prasowa. Wikingowie byli tu także obecni... od dawna... a nawet od bardzo dawna. Poniżej dwie ryciny przedstawiające normańskie okręty - pierwsza z roku 1889, druga z 1907. Wizerunki te znacznie się od siebie różnią, choć oba są bardzo charakterystyczne dla swoich dekad. I tu pojawia się pytanie: co takiego stało się pomiędzy rokiem 1889 i 1907, że gazetowi rysownicy przerzucili się z niezgrabnych, pękatych okrętów na obowiązujące do dziś smukłe łodzie z pasiastymi żaglami?

Na trop tego przełomowego wydarzenia naprowadziło mnie kilka ilustracji, zaskakująco do siebie podobnych i przedstawiających... spotkanie drakkara z parowcem. Ryciny pochodzą z roku 1893, obraz z 1898, a uwieczniona na nich nieprawdopodobna sytuacja faktycznie miała miejsce w czerwcu 1893 r. na Oceanie Atlantyckim u wybrzeży Ameryki Północnej.

By wyjaśnić zagadkę średniowiecznych podróżników w czasie, musimy cofnąć się aż do roku 1879, kiedy to w Norwegii odkryto tzw. łódź z Gokstad. Był to znakomicie zachowany drakkar, ukryty w pogrzebowym kurhanie z IX wieku. Wcześniej nikt tak naprawdę nie wiedział jak wyglądały łodzie wikingów, dlatego w czasach wiktoriańskich ilustratorzy musieli wzorować się na źródłach średniowiecznych (np. na tkaninie z Bayeux), a te - jak się okazało - były mało precyzyjne.

Łódź z Gokstad stała się wielką archeologiczną sensacją tamtych czasów. Z inicjatywy norweskiego Towarzystwa Ochrony Zabytków, drakkar został przewieziony do Uniwersytetu w Christianii (dawna nazwa stolicy), a po odrestaurowaniu udostępniony publiczności. Do dziś można go podziwiać we wzniesionej specjalnie dla niego hali wystawowej w Oslo.

Równocześnie z pracami konserwacyjnymi, w stoczni Rødsverven rozpoczęto budowę w pełni sprawnej repliki statku. Na taki pomysł wpadł kapitan Magnus Andersen, zamierzając udowodnić, iż wiking Leif Eriksson naprawdę mógł dopłynąć drakkarem do Ameryki. Replika, ochrzczona oryginalnym imieniem "Viking", miała reprezentować Norwegię (wtedy jeszcze zależną od Szwecji) na Wystawie Światowej w Chicago w 1893 r. Smaczku sprawie dodawał fakt, że tamta edycja wystawy miała upamiętnić 400-lecie odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. W Norwegii zorganizowano ogólnonarodową kwestę, dzięki czemu udało się na czas ukończyć budowę. 30 kwietnia kapitan Andersen wraz z 11-osobową załogą (wybraną spośród 280 ochotników) wyruszył z Bergen i po przepłynięciu 3000 mil w ciągu zaledwie 27 dni zameldował się najpierw w New Haven w stanie Cennecticut, potem w Nowym Jorku, a następnie Kanałem Erie dotarł do Chicago.

Wizyta norweskiego drakkara wywołała w USA prawdziwą wikingomanię. Gdziekolwiek łódź się pojawiała, witały ją wiwatujące tłumy, fajerwerki, salwy i honorowe eskorty parostatków (to właśnie je widzieliśmy na ilustracjach z 1893 r.). Kapitan Andersen twierdził nawet, że w amerykańskiej prasie ukazało się 30.000 (!) artykułów na ten temat. Dziś o "Vikingu" mało kto już pamięta, ale to właśnie ten statek, z biało-czerwonym żaglem, smoczym łbem na dziobie i ozdobnym ogonem na rufie, funkcjonuje w naszej zbiorowej pamięci jako wzór normańskiego drakkara.

Najzabawniejsze jest jednak to, że prawdziwa łódź z Gokstad (na zdjęciu z lewej) nie miała ani łba, ani ogona (na zdjęciu z prawej), ani nawet jakichkolwiek śladów, świadczących o takich ozdobach. Nie miała również żagla - zachowały się jedynie strzępy jakiejś wełnianej tkaniny w paski, które równie dobrze mogły być czymś zupełnie innym. Wszystkie te najbardziej charakterystyczne i rozpoznawalne atrybuty drakkara, w tym złotego smoka niczym z chińskiej knajpy, dodał... kapitan Magnus Andersen, żeby zrobić większe wrażenie na Amerykanach. I jego plan się powiódł, bo od ponad 120 lat właśnie te trzy nieautentyczne elementy są najchętniej kopiowane (zapewne nieświadomie) przez całe pokolenia grafików, malarzy i filmowców z całego świata. A jednym z nich był nasz ukochany Janusz Christa.

* * *

Post dedykuję Marcinowi i Pawłowi, moim kumplom z podstawówki, z którymi tuż przed pandemią zjadłem w Oslo wieloryba. No, może nie całego, ale i tak poczuliśmy się jak prawdziwi wikingowie.