Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Demoludy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Demoludy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 sierpnia 2022

Łamignat z Czechosłowacji

Czesi są absolutnymi mistrzami świata w promowaniu własnego dorobku komiksowego. W ciągu ostatniej dekady wydali kilka encyklopedii i monografii na ten temat (co jedna to grubsza, niektóre dwutomowe), a ostatnio wznawiają w integralach wszystko, co powstało u nich w czasach socjalizmu. Są to w większości opowiastki rysowane realistycznie, paskudne jak nieszczęście, ale z jakichś powodów wciąż kultowe.

Na szczęście stary komiks czechosłowacki na tym się nie kończył. Na przeciwległym jego biegunie znajdowały się urocze historyjki humorystyczne dla dzieci, nierzadko rysowane przez prawdziwych mistrzów cartoonu, jak np. Eva Průšková, Jiří Winter-Neprakta, Antonín Šplíchal czy Karel Franta. W tej kategorii nieco trudniej o wydania zbiorcze, ale jeśli wpadnie Wam w ręce album kogoś z powyższej listy, bierzcie w ciemno. Mnie podczas tegorocznej zamorskiej (czy raczej zagórskiej) wyprawy udało się powiększyć kolekcję o kapitalną publikację pt. "Karel Franta: Kniha komiksů". Tom ukazał się w 2013 roku w podobnym standardzie jak nasza "Złota kolekcja" - ma ponad 200 stron w twardej oprawie, zawiera cztery serie gazetowe z lat 1965-1976* (w kolorze) oraz obszerne posłowie Tomáša Prokůpka.

Album zaczyna się od 50-odcinkowego komiksu "Malý Vinnetou" z czasopisma "Ohníček" (1965-1969). Są to pojedyncze epizody o przygodach małego indianina i jego niezbyt rozgarniętego przeciwnika imieniem... Kid Lomihnát. W wielu odcinkach tytułowy Vinnetou w ogóle się nie pojawia, a głównym bohaterem staje się ów zabawny szwarccharakter.

W tym miejscu każdy fan "Kajka i Kokosza" zadaje sobie zapewne pytanie, czy aby nasz zbój Łamignat nie otrzymał imienia po czechosłowackim kowboju? Wykluczyć tego nie można, ale bardziej prawdopodobne, że Christa pożyczył je od walecznego zakonnika Jana Łomignata (o dziwo, także przez "o") z "Gargantui i Pantagruela" w przekładzie Boya-Żeleńskiego.

A oto kilka archiwalnych okładek "Ohníčka" z małym Vinnetou, które udało mi się znaleźć w internecie.

Co ciekawe, komiks ukazał się w wersji albumowej już w roku 1970, jako trzeci tomik z serii "Knihovnička Ohníčku". Zeszyciki te w latach 1968-1970 wydawała oficyna Mladá Fronta w podobnym formacie jak nasze "Tytusy".

Chyba trzeba będzie zweryfikować obiegową opinię o komiksie made in Czechoslovakia, zgodnie z którą tylko Kája Saudek rysował na światowym poziomie. Postaram się jeszcze nie raz wracać do tego tematu, bo podejrzewam, że dla większości z nas jest to biała plama na mapie komiksu europejskiego. A tymczasem polecam stronę Daildeca.cz, gdzie można całkiem miło spędzić kilka godzin na przeglądaniu setek ilustracji i komiksów z czasów słusznie minionych.

___________
* Pozostałe komiksy Karela Franty z tego tomu to: "SOS" (marynistyczny, "Pionýr" 1967), "Strašidýlko Kuk" ("Sluníčko" 1969-1974) i "Návštěva z pralesa aneb Tarzan, synek divočiny" ("Pionýr" 1975-1976)

środa, 12 lipca 2017

Za trzy dni w Sopocie

Zastanawiacie się czy jechać na Urodziny Janusza Christy? Jasne, że jechać! Może zachęcą Was atrakcje, przygotowane przez Fundację "Kreska"...
15 lipca, już po raz trzeci, zapraszamy Was na sopockie Grodzisko do wspólnego świętowania Urodzin Janusza Christy. W tym roku bawić się będziemy pod hasłem 45 lat Kajka i Kokosza, gdyż dokładnie 10 sierpnia 1972 r. w "Wieczorze Wybrzeża" ukazał się pierwszy odcinek komiksu pt. "Złote prosię". Z tej okazji przygotowaliśmy dla Was zabawę plenerową "Tropami Kajka i Kokosza", podczas której starsi i młodsi będą musieli wykonać kilka prostych zadań i wykazać się wiedzą o Kajku i Kokoszu. Wszyscy, którym uda się poprawnie wykonać komplet zadań otrzymają oficjalny certyfikat Przyjaciela Kajka i Kokosza, wystawiony przez Fundację "Kreska" im. Janusza Christy. Zabawie towarzyszyć będzie wystawa okolicznościowa "Kajko i Kokosz - 45 lat", a na zakończenie Kapral i Łamignat z bloga "Na plasterki!!!" wygłoszą prelekcję multimedialną "Kajko i Kokosz - Na tropach legendy".

... albo szczegółowy program imprezy?
11:00-16:00 Zabawa plenerowa "Tropami Kajka i Kokosza", ognisko;
14.00-14.30 Wspólne odśpiewanie "100 lat" dla Kajka i Kokosza oraz oficjalne otwarcie wystawy "Kajko i Kokosz - 45 lat";
14.30-16.00 Prelekcja multimedialna "Kajko i Kokosz - Na tropach legendy".
UWAGA! W przypadku złej pogody bawimy się pod dachem w pawilonie skansenu.

A może kilka slajdów z naszej prelekcji? Tym razem nakreślimy naprawdę szerokie tło i opowiemy o rzeczach, o których jeszcze na blogu nie pisaliśmy:


Jeżeli to Was nie przekonało, to może skusicie się na kajkoszowe gadżety, przygotowane przez Fundację? Gdzie indziej ich nie zdobędziecie i potem będziecie żałować...


No to do zobaczenia w sobotę!

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Wesołe przygody ubogich kuzynów

Wyruszamy na kolejną wyprawę w poszukiwaniu zagranicznych kuzynów Kajka i Kokosza. Zgodnie z obietnicą odwiedzimy teraz Niemiecką Republikę Demokratyczną, zwaną "najsmutniejszym barakiem w obozie" (wschodnim). Był to jedyny kraj germański wśród demoludów, a zarazem jedyny kraj socjalistyczny, do którego nie docierał komiksowy tygodnik Francuskiej Partii Komunistycznej "Vaillant". Nie znaczy to oczywiście, że w NRD nie było historyjek obrazkowych. Owszem - były, ale przez wiele lat powstawały w niemal kompletnej izolacji od reszty świata, bo w 1955 r. wyszedł ustawowy zakaz sprowadzania, a nawet posiadania komiksów i innych szmatławców ze zgniłego Zachodu. Na zdjęciu widzimy uczniów i pionierów (stalinowscy harcerze) z podstawówki w Berlinie, którzy z okazji Dnia Dziecka palą na stosie literaturę "brukową i obsceniczną". Fotografia wygląda jak z czasów Trzeciej Rzeszy, tylko że wykonano ją 10 lat po wojnie.

Źródło: Deutsch sein ist kein Verbrechen!

Przez następnych 10 lat w NRD-owskiej prasie można było co prawda znaleźć jakieś rodzime historyjki obrazkowe, ale wyłącznie o zwierzątkach, pionierach albo dzielnych niemieckich antyfaszystach. Miały one wielkie, numerowane ilustracje z podpisami i były drętwe jak dobranocki o Piaskowym Dziadku. Nie będziemy się tu nimi zajmować.

Rys. Richard Hambach, "Trommel" nr 48/1958

Zajmiemy się natomiast magazynem "Mosaik", założonym w tym samym, 1955 roku, jako wentyl bezpieczeństwa i krajowy ersatz dla demoralizujących zachodnich produktów. "Mosaik" był w 100% poświęcony komiksom - co prawda rodzimym, ale całkiem niezłym, dzięki talentowi rysownika Hannesa Hegena (wł. Johannes Hegenbarth). Pisemko było tak popularne, że z kwartalnika szybko przeistoczyło się w miesięcznik, a Hegen musiał utworzyć własne studio, jak Hergé czy Vandersteen. Była to prawdopodobnie pierwsza prawdziwa zeszytówka w demoludach (16,5 x 23,5 cm). Doczekała się ok. 20 przekładów, a co ciekawsze ukazuje się do dziś, i to w niemal niezmienionej formie.

"Mosaik" zawsze publikował tylko jedną serię komiksową. W pierwszych latach była to historyjka pt. "Digedags", o przygodach trzech chłopców, a właściwie wyglądających jak chłopcy gnomów o imionach Dig, Dag i Digedag (od 1959 r. już tylko dwóch: Dig i Dag). Akcja rozgrywała się na przemian w przeszłości, w kosmosie, na morzu, albo na dalekich lądach - zupełnie tak samo, jak we wczesnych "Tytusach" albo "Kajtkach i Kokach".


W swojej długiej karierze Digedags podróżowali też po starożytności i średniowieczu. W latach 1957-1958 odwiedzili Cesarstwo Rzymskie ("Mosaik" nr 13-24), a w latach 1964-1969 Europę, Afrykę i Azję AD 1248 ("Mosaik" nr 90-151, seria "Ritter Runkel"). Pierwszych 25 zeszytów "Runkela" niemal natychmiast ukazało się także w formie twardookładkowych albumów (1965-1966). Pozostałe odcinki wznowiono w podobnej formie już po zjednoczeniu Niemiec. Myślę, że nie tylko rozmiary, ale i kultowość tych dwóch serii (zwłaszcza drugiej) pozwala wpisać NRD-owskich urwisów do szerokiego kręgu kuzynów Kajka, Kokosza i Asteriksa.


Był jednak pewien drobiazg, którym "Digedags" i cały komiks NRD-owski różnił się od swoich polskich i francuskich odpowiedników: otóż ewoluował on od komiksu z dymkami, do prakomiksu z podpisami, czyli dokładnie odwrotnie niż komiks światowy. Regres ten nie wynikał z przyczyn estetycznych (jak we francuskim "Vaillancie" 10 lat wcześniej), ale z czysto ideologicznych, a konkretnie z "dokręcania śruby" przez władze centralne. Przełomowym momentem był rok 1961, ten sam, w którym zbudowano Mur Berliński. Wtedy to właśnie Hannes Hegen najpierw usunął z dymków ogonki, które komuś ważnemu musiały się kojarzyć ze zgniłą, imperialistyczną kulturą, a następnie w ogóle wyrzucił podpisy poza kadry. Proces całkowitego "oddymkowienia" komiksu odbył się w iście ekspresowym tempie, na przestrzeni zaledwie kilku numerów "Mosaika" (58-62).


Jak już wspomniałem, wschodni Niemcy nie importowali komiksów z francuskiego "Vaillanta", korzystali natomiast z zasobów włoskich towarzyszy. W 1964 roku miesięcznik "Frösi" zaczął publikować komiks "Atomino", pochodzący z dziennika Włoskiej Partii Komunistycznej "l'Unità". Przedruk był oczywiście podrasowany na NRD-owską modłę: miał wymazane dymki i obowiązkowo ponumerowane kadry, żeby czytelnik się nie pogubił.

"Atomino", wersja włoska"Atomino", wersja niemiecka

Szlaban na dymki skończył się dopiero na początku lat 1970., wraz z objęciem władzy przez Ericha Honeckera, który według PRL-owskich standardów był zamordystą, ale w NRD uchodził za liberała (w każdym razie na tle swoich poprzedników). W pismach dla młodzieży zaczęły pojawiać się komiksy węgierskie - już "dymkowe", ale umiarkowanie komiksowe, a przez to bardziej odpowiednie dla socjalistycznego czytelnika ("Frösi", "Trommel"). NRD-owscy twórcy też w końcu poszli tym tropem, chociaż szło to strasznie opornie. Jednym z pierwszych odważnych był Dietrich Pansch ("Aëlita", 1973).

Dziwnym zrządzeniem losu, w tym właśnie przełomowym momencie "poluzowania śruby" Hannes Hegen oznajmił, że opuszcza "Mosaika" i zabiera z sobą prawa do postaci (podobno poszło o pieniądze). Redakcja miała dwa lata na przygotowanie nowego komiksu. Bohaterom zmieniono imiona na Abrax, Brabax i Califax, czyli w skrócie "Die Abrafaxe", a zadanie zaprojektowania ich wyglądu otrzymała Lona Rietschel. Oficjalne przekazanie pałeczki nastąpiło na przełomie 1975 i 1976 r., po 229 numerze starego "Mosaika". Począwszy od następnego zeszytu (1/1976) pisemko zresetowało numerację.

Od lewej: Digedag, Dig, Dag, Califax, Abrax i Brabax.

Paradoksalnie, zmiana wyszła "Mosaikowi" na dobre. Nowe postacie Lony Rietschel rysowane były znacznie nowocześniejszą, disneyowską kreską, a na dodatek w komiksie od razu pojawiły się dymki (początkowo prostokątne, ale zawsze), co niewątpliwie dodało mu pazura. Czytelnicy byli zachwyceni i tylko Hegen nie mógł zdzierżyć, że Abrafaxe okazali się kopią jego Digedagsów. Wytoczył "Mosaikowi" proces, ale jak łatwo się domyślić, NRD-owski sąd nie przyznał mu racji.

"Comics in der DDR"
I tu drobna uwaga na marginesie: otóż przełom ten nastąpił niemal dokładnie w tym samym momencie, co komiksowy boom Polsce (w 1975 r. "Świat Młodych" rozpoczął regularną publikację kolorowych komiksów, a w 1976 ukazał się pierwszy numer magazynu "Relax"). Jest to kolejny argument przeciw obiegowej opinii, że na tle bloku wschodniego PRL był jakąś niezwykłą, komiksową zieloną wyspą. A przecież nie pisałem jeszcze o komiksie rumuńskim, na tle którego wypadamy naprawdę blado!

Wróćmy jednak do "Mosaika". Chociaż Abrafaxe podróżowali po różnych epokach i kontynentach, aż do samego końca istnienia NRD udawało im się omijać średniowieczną albo starożytną Europę. Dopiero po zjednoczeniu Niemiec (pisemko przetrwało upadek Muru Berlińskiego), w styczniu 1992 r. autorzy wysłali ich na dwa lata do XII-wiecznych Niemiec, Włoch, a nawet do odkrytej przez Wikingów Ameryki (nr 193-217), a zaraz potem do starożytnej Grecji (nr 218–233, do maja 1995).


W latach 2005-2009 Abrafaxe wyruszyli na kolejną średniowieczną wyprawę. Tym razem autorzy wysłali ich tropem Templariuszy do Paryża i Jerozolimy AD 1118 (nr 358-381, "Im Labyrinth der Zeit"), a następnie do niemieckiego klasztoru AD 1280 (nr 382-405, "Der Stein der Weisen"). Oglądając okładki tej i poprzedniej serii średniowiecznej, wyraźnie widać, że twórcy "Die Abrafaxe" nie bali się tematów religijnych, w przeciwieństwie np. do Janusza Christy, który unikał ich jak ognia. Jest to o tyle zrozumiałe, że społeczeństwo Niemiec wschodnich uległo w czasach socjalizmu daleko idącej sekularyzacji.


Ostatnia seria, o jakiej musimy wspomnieć, rozpoczęła się w marcu 2014 i zakończyła w lutym bieżącego roku (nr 459-482). Jej tytuł brzmi "Die Abrafaxe erobern das Alte Rom", a akcja rozgrywa się za panowania cesarza Trajana (początek II w. n.e.), gdzieś pomiędzy Germanią, Rzymem i Libią. Historyjce tej naprawdę blisko do "Asteriksa", nawet różnica w czasie akcji jest raczej kosmetyczna.


W swoją najnowszą podróż Abrax, Brabax i Califax wyruszyli do XVI-wiecznej Saksoni, więc to nie do końca nasze klimaty. Ale będąc w Niemczech na pewno warto spytać w kiosku o najnowszy numer "Mosaik" (tylko 2,60 euro), a nuż traficie na przygody w miejscach i czasach bliższych Asteriksowi czy Kokoszowi. A jeśli nawet nie traficie, to i tak warto mieć w swoich zbiorach "postkomunistyczną" zeszytówkę, ukazującą się nieprzerwanie od ponad 60 lat, co już samo w sobie stanowi ewenement w historii europejskiego komiksu. Hardkorowym fanom polecam też imponującą, kolorową monografię "Comics in der DDR – Die Geschichte eines ungeliebten Mediums 1945/49-1990" Gerda Lettkermanna i Michaela F. Scholza (okładkę znajdziecie kilka akapitów wyżej). Szczerze mówiąc to wstyd, że PRL-owski komiks, o tyle przecież ciekawszy i bardziej różnorodny od NRD-owskiego, nie doczekał się dotąd podobnego opracowania.

____________
Lektura uzupełniająca: 1. Comics in der DDR, 2. Orlandos wörld, 3. Comic 3D, 4. Digedags,
5. Mosaik & Abrafaxe, 6. Tangentus, 7. Superhelden des Sozialismus

poniedziałek, 30 marca 2015

Odnaleziona załoga

Po długiej przerwie wracamy do znienawidzonego przez część czytelników tematu "Vaillanta". Tym razem weźmiemy pod lupę francuskiego twórcę, którego na pierwszy rzut oka nic z Christą nie łączy. Dlatego rzucimy na niego okiem dwa razy. Ale najpierw przyjrzyjmy się trzem poniższym obrazkom, a najlepiej samym literkom.


DYMKI, DYMKI I PO DYMKACH
Przeglądając numery "Vaillanta" z lat 1948-49 można zauważyć, że z komiksów realistycznych stopniowo znikały dymki, aż do zupełnego zera. Tymczasem w komiksach groteskowych dymki trzymały się całkiem mocno, czego przykładem są omawiane u nas serie "Placid et Muzo" Arnala, czy "R. Hudi Junior" i "A. Bâbord" Gire'a. Taka dychotomia trwała aż do końcówki roku 1955, kiedy to dymki powoli zaczęły wracać do łask. Jednak niektóre komiksy realistyczne, np. "Yves le Loup" i "Les Pionniers de l'Espérance" pozostały bezdymkowe aż do roku 1960.

Jean Ollivier, René Bastard "Yves le Loup", Vaillant #202, marzec 1949
Roger Lécureux, Paul Gillon "Lynx Blanc", Vaillant #204, kwiecień 1949
Eugène Gire "R. Hudi Junior", Vaillant #209, maj 1949

Rezygnacja z dymków nie była w Europie czymś niezwykłym, zwłaszcza przed wojną. Zazwyczaj tłumaczy się to jako próbę obrony rodzimej kultury przed amerykanizacją (patrz: artykuł Pascala Lefèvre "The Battle over the Balloon"). O przyczyny tej dziwnej mody spytałem Richarda Medioni, byłego redaktora naczelnego "Pifa", autora wspaniałej monografii "Mon camarade, Vaillant, Pif Gadget: L'histoire complète 1901-1994". Medioni twierdzi, że brak dymków w "Vaillancie" nie miał nic wspólnego z antyamerykańskimi nastrojami. Jego zdaniem zaczęło się to od rysownika Raymonda Poïveta, który jako pierwszy odrzucił dymki, bo rozbijały mu kompozycję plansz. Poïvet był absolutnym guru w "Vaillancie", kimś w rodzaju Grzegorza Rosińskiego w "Relaksie". Inni rysownicy byli tak bardzo pod wpływem mistrza, że po prostu poszli w jego ślady. I tyle.

No dobrze, ale dlaczego dymki ostały się w historyjkach humorystycznych, i to nieraz rysowanych przez tych samych ludzi? Wydaje się, że w "Vaillancie", a może i w całej Europie istniał wówczas podział na "lepsze" (czytaj: artystyczne) komiksy rysowane realistycznie i "gorsze" (czytaj: rzemieślnicze) komiksy rysowane groteskowo. Te drugie nie miały być piękne, tylko śmieszne, a disnejowskie dymki doskonale się do tego nadawały. Na takie dziwne rozdwojenie cierpiał również Christa, stosując dymki wszędzie, tylko nie w realistycznym "Koraku synu Tarzana". Być może nie naśladował w ten sposób Burne Hogartha albo Jerzego Nowickiego, jak wcześniej pisaliśmy, tylko (jak zwykle) "Vaillanta".

POGROMCY DEMOLUDÓW
Wróćmy do Poïveta. Jego opus magnum była seria science-fiction w stylu "Flasha Gordona" pt. "Les Pionniers de l'espérance" (scen. Roger Lécureux), publikowana w "Vaillancie" w latach 1945-1973. Jej fragmenty pojawiły się w "Świecie Przygód" jako "Pogromcy przestrzeni" - co prawda na krótko, za to ze stosunkowo niewielkim poślizgiem w stosunku do pierwodruku. Polscy czytelnicy mogli nawet nie wiedzieć, że mają do czynienia z komiksem zagranicznym. Ówczesnym zwyczajem nigdzie nie podano nazwisk autorów, imiona bohaterów spolszczono, a niektóre odcinki zostały przerysowane przez krajowych rysowników.

"Vaillant" #69, wrzesień 1946 (jeszcze z dymkami)"Świat Przygód" #63, sierpień 1947

Znaczenie tego przedruku trudno przecenić - był to pierwszy komiks SF w powojennej Polsce. Nic dziwnego, że polscy twórcy zafascynowani byli "Pogromcami przestrzeni", zwłaszcza że gdy "Vaillant" zaczął docierać do Polski, komiks nadal się tam ukazywał, a Poïvet rysował go już znacznie lepiej.

W 1959 r. w "Świecie Młodych" ukazała się seria ze scenariuszem Papcia Chmiela i rysunkami Mieczysława Kościelniaka pt. "Meteor-8 nie odpowiada", w której nawet skład wyprawy kosmicznej przypominał ten z francuskiej historyjki.


Kolejny komiks ze "Świata Młodych" i ta sama inspiracja, tym razem wyraźniejsza w warstwie graficznej: "Tajemnica wygasłego wulkanu" A.W. Lecha z 1960 r.


Być może nawet sam Grzegorz Rosiński był fanem Raymonda Poïveta i "Pogromców przestrzeni". Poniżej kadr z komiksu "Najdłuższa podróż" z magazynu "Relax", ze scenariuszem Riana Asarsa, czyli Andrzeja Sawickiego i Ryszarda Siwanowicza.


Fascynacja Poïvetem widoczna była nie tylko w "Vaillancie" i w Polsce, ale także w innych krajach socjalistycznych, gdzie francuski tygodnik był jedynym dostępnym komiksem zachodnim. Przykład, który od razu przychodzi do głowy, to oczywiście komiksy węgierskie z "Relaxu", zwłaszcza te z rysunkami Ernő Zóráda. Poniższa plansza pochodzi z historyjki "Lana w kosmosie" (scen. Tibor Cs. Horváth).


ZAGADKA
I w ten sposób, po długich a ciężkich dywagacjach, doszliśmy wreszcie do Janusza Christy, który najwyraźniej też był pod dużym wrażeniem Raymonda Poïveta. To co widzicie poniżej nie jest prawdziwym fragmentem "Pogromców przestrzeni", tylko kompilacją kadrów z tego komiksu. Pozwoliłem ją sobie wykonać, bo historyjka, która mi w ten sposób wyszła, ma swój odpowiednik w dorobku Mistrza z Sopotu. I to co do obrazka! Czy poznajecie o jaki komiks Christy chodzi? Osoby, które były na naszych prelekcjach o "Kajtku i Koku w kosmosie", proszone są o nie podpowiadanie :)


EDIT: Wybiła dwunasta, czas na rozwiązanie. Do tej pory odpowiedzi czytelników były ukryte, więc wszyscy zgadywali niezależnie od siebie... i wszyscy trafili. Rzeczywiście chodziło o "Zaginioną załogę" z "Relaxu", jeden z niewielu realistycznych komiksów Janusza Christy. Jako pierwszy odpowiedział Malarz i to on otrzymuje tradycyjny uścisk dłoni. Natomiast Chriście należy się wielki ukłon za przerobienie tasiemcowej epopei na żart i za genialną puentę, na którą Francuzi jakoś nie wpadli.