Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fAnalizy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fAnalizy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 18 marca 2024

Halo, Orion? Tu Metaluna!

Temat filmów SF (rzekomo) inspirowanych "Kajtkiem i Kokiem w kosmosie" wałkowaliśmy już wielokrotnie. Pod lupę trafiły m.in.: "Seksmisja", "Gwiezdne Wojny" i "Czerwona planeta". Robiliśmy też porównania w drugą stronę i wyszło nam, że Christa musiał oglądać "Barbarellę" Rogera Vadima, albo chociaż jej czołówkę. Opowieść o wyprawie Kajtka i Koka do gwiazdozbioru Oriona jest tak obszerna (1270 odcinków, nie licząc dokrętek) i tak zróżnicowana tematycznie, że z pewnością znajdzie się jeszcze niejeden podobny do niej film, czy to wcześniejszy, czy późniejszy od serialu z "Wieczoru Wybrzeża" (1968-1972).

Niedawno natnąłem się na kolejny taki przypadek, bodaj najciekawszy z dotychczas odkrytych. Początkowo jednak wydał mi się on wątpliwy, a to dlatego, że chodzi o amerykański film z lat 50., prawdopodobnie nigdy nie wyświetlany w polskich kinach (chyba że studyjnych). Skąd więc pomysł, że Christa go oglądał? Zaraz zobaczycie.

Film nosi tytuł "This Island Earth". Nakręcony został w roku 1955 na podstawie powieści Raymonda F. Jonesa, pisarza również w Polsce nieznanego. Wytwórnia Universal reklamowała go hasłem "powstawał 2,5 roku", co dziś wydaje się wątpliwą rekomendacją, ale widocznie w tamtych czasach robiło wrażenie. Recenzje były pozytywne, chwalono głównie efekty specjalne. Przyznam, że obejrzałem ten film z dużą przyjemnością, pewnie dlatego, że stary ze mnie boomer. Jeśli ktoś też miałby ochotę spróbować, odsyłam na YouTube'a, a tu wrzucam trailer.

Przejdźmy teraz do meritum, czyli do podobieństw między "This Island Earth" i "Kajtkiem i Kokiem w kosmosie". Jest ich mnóstwo, ale nie znajdziemy ich w jednym miejscu - rozsiane są po całym komiksie, głównie w pierwszej połówce, tej o Orionidach. Jeśli Christa rzeczywiście oglądał kiedyś ten film, to raczej dawno i mgliście pamiętał fabułę, za to w głowie musiało mu utkwić kilka widowiskowych ujęć, domagających się recyklingu.

UWAGA! TOTALNY SPOILER

Zarówno film, jak i komiks zaczynają się z grubej rury: od groźnego spotkania z UFO. Na filmie kosmita przejmuje kontrolę nad samolotem głównego bohatera, zaś w komiksie kruszy skały.

Po tej manifestacji bohater dostaje zaproszenie do dziwnego laboratorium, gdzie ma wziąć udział w supertajnym projekcie. Szefowie placówki obserwują jego poczynania na ekranach monitorów.

Nieszczęśnik panikuje i postanawia uciec wraz z dwoma innymi osobami. Ich samochód zostaje zaatakowany laserem z nieba i zniszczony. W komiksie Koko ucieka na piechotę, a "kosmici" gonią go samochodem.

Nasz bohater i jego koleżanka przesiadają się więc do samolotu, ale latający talerz przechwytuje ich za pomocą wiązki ściągającej. Taka sama scena (tylko bez samolotu) pojawia się w komiksie dwukrotnie - obcy statek raz wsysa Koka z Etą, a raz z Kajtkiem.

Spodek rusza ku Metalunie, ojczystej planecie ufoludków. Tuż przed osiągnięciem celu podróży atakują go statki Zagonów, z którymi "nasi" kosmici toczą wojnę. U Christy zamiast Zagonów mamy Zarzura.

Po zwycięskiej bitwie Ziemianie wchodzą do specjalnych kapsuł, które mają dostosować ich ciała do ciśnienia panującego na Metalunie. Pomysł Christy był jeszcze lepszy - jego kosmonauci w ogóle nie opuszczają kapsuł, tylko "telepsychicznie" kierują z nich swoimi kopialami.

Latający talerz podchodzi do lądowania na Metalunie i tu zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Otóż powierzchnia planety okazuje się być martwym pustkowiem, zniszczonym w wyniku wojny z Zagorami. W komiksie atmosfera Oriona została skażona przez samych Orionidów.

Okazuje się, że mieszkańcy Metaluny (i Oriona) musieli przenieść się pod powierzchnię planety. Różnica jest taka, że na filmie pod ziemię schodzi cały pojazd, a w komiksie tylko pasażerowie.

Ziemianie i ich kosmiczny towarzysz w dalszą drogę udają się podziemnym pojazdem o nieznanym napędzie.

W końcu stają przed Monitorem, przywódcą Metaluny. Ten oznajmia, że jego lud musi przeprowadzić się na Ziemię, a nasi bohaterowie zostaną umieszczeni w "komorze transmyślowej", która pozbawi ich wolnej woli. W podobne tarapaty Kajtek i Koko wpadli na Orionie, gdy Naczelny Cybrostrator chciał im wymazać pamięć.

W tym momencie Zagonom udaje się przebić pole ochronne Metaluny. Wszystko wokół się wali (w komiksie bazę niszczy robot Mepron), więc bohaterowie korzystują z okazji i dają dyla.

Wtem na ich drodze staje strażnik - mutant z wielkimi obcęgami zamiast dłoni - i z niejasnych powodów rzuca się na uciekinierów. Kosmita dzielnie przyjmuje atak na klatę.

Ostatecznie całej trójce udaje się dotrzeć do statku i uciec z podziemi tuż przed ostatecznym wybuchem. Uff...

Wydaje się, że to już koniec kłopotów i można bezpiecznie wracać na Ziemię. Nic z tego, ponieważ na statek dostał się pasażer na gapę - znany nam już obcęgoręki mutant zabójca. U Christy w tej roli wystąpił "udoskonalony" przez Orionidów robot BX-27.

Nagle mutant pada na ziemię i zaczyna dymić. Jak się okazuje zabiła go... różnica ciśnień, natomiast robot Orionidów przepalił sobie obwody obliczeniowe.

Statek bez dalszych przeszkód dociera na naszą poczciwą, starą Ziemię. Bohaterowie filmowi opuszczają go w swoim samolocie, a bohaterowie komiksowi w szalupie ratunkowej. Sceny finałowej, w której ostatni mieszkaniec Metaluny ginie w katastrofie własnego latającego talerza, nie znajdziemy rzecz jasna w komiksie z "Wieczoru Wybrzeża".

I co sądzicie o tym znalezisku? Czy Waszym zdaniem film i komiks wykorzystują po prostu te same klisze z fantastyki naukowej, a ja tendencyjnie zestawiłem je z sobą? Czy może za dużo tu podobieństw, a nawet całych sekwencji, by wszystko zrzucić na przypadek? Bardzo jestem ciekaw Waszych opinii.

środa, 10 sierpnia 2022

Życie zaczyna się po pięćdziesiątce

Dzisiejszy uroczysty wpis pozwolę sobie zacząć od kilku cytatów, które już dawno zdążyły wejść do klasyki: "Wiwat srebrny jubileusz!", "Niech co...? Niech żyje!" i oczywiście "Wzruszenie odbiera mi mowę". Trudno w to uwierzyć, ale właśnie mija pół wieku od narodzin Kajka i Kokosza, najsłynniejszych bohaterów polskiego komiksu (no dobrze, Koziołek-Matołek i Tytus też są na swój sposób najsłynniejsi). Chcąc być precyzyjnym, powinienem napisać, że mija co najmniej pół wieku, bo przecież zanim Kajko i Kokosz zaistnieli publicznie, narodzili się w głowie swojego twórcy, Janusza Christy, który najpierw musiał ich sobie wyobrazić, potem naszkicować, wymyślić im jakieś przygody, narysować pierwszych sześć odcinków i zanieść je do redakcji, żeby gazeta miała co publikować przez cały następny tydzień. Ponieważ jednak nie wiemy jak długo trwał ten proces, w PRL-u określany sloganem "od pomysłu do przemysłu", umówmy się, że za datę narodzin przyjmiemy 10 sierpnia 1972 roku, czyli dzień, w którym w gdańskiej popołudniówce "Wieczór Wybrzeża" ukazał się PIERWSZY odcinek PIERWSZEGO komiksu z ich udziałem. Możemy nawet doprecyzować, że było to około godziny 13:00, bo o tej właśnie porze do trójmiejskich kiosków docierały z drukarni pierwsze egzemplarze dziennika (stąd określenie "prasa popołudniowa", dziś nieużywane). Ów legendarny pierwszy odcinek wyglądał tak:

Jak widzicie, historyjka wcale nie przypominała "Kajka i Kokosza" z dzisiejszych albumów - była czarno-biała i miała klasyczną formę gazetowego paska. Ci z Was, którzy nie czytali jeszcze "Złotej Kolekcji" mogą tych rysunków w ogóle nie znać, ponieważ w wersjach albumowych zawsze były pomijane. Tytuł "Złote prosię" też może Wam nic nie mówić, bo po latach Christa osobiście usunął z wszystkich dymków słowo "prosię" za pomocą żyletki. Uspokajam więc, że nie jest to żadna zaginiona opowiastka, tylko komiks znany później jako "Złoto Mirmiła", a ostatecznie jako "Złoty puchar".

A GDZIE KAJKO I KOKOSZ?
No właśnie, gdzie? Ci dwaj goście na statku to przecież nie są żadni woje, ale jacyś marynarze. Nawet nie "jacyś", tylko bardzo sławni - to Kajtek i Koko, bohaterowie komiksowych pasków, które Janusz Christa rysował dla "Wieczoru Wybrzeża" przez 14 lat, zanim w końcu wymyślił Mirmiłowo. We własnych osobach Kajko i Kokosz pojawili się dopiero następnego dnia, w drugim odcinku "Złotego prosięcia" (także niewznawianym), jako... bezimienne cienie. Tzn. my wiemy, że są to Kajko i Kokosz, natomiast w 1972 roku czytelnicy popołudniówki nie mieli jeszcze o tym pojęcia.

WYJŚCIE Z CIENIA
Żeby poznać imiona bohaterów i obejrzeć ich sobie z bliska, czytelnicy musieli czekać aż do odcinka ósmego z 18 sierpnia 1972 roku. Wtedy okazało się, że rzekomi praprapradziadkowie wyglądają dokładnie tak samo, jak Kajtek i Koko, tylko ubierają się bardziej eko. Autor twierdził później, że są to te same postacie, przeniesione o jakieś tysiąc lat wstecz. A skoro te same, to może kolejne rocznice powinniśmy liczyć od pierwszego paska z przygodami Kajtka i Koka (18 listopada 1961) albo samego Kajtka-Majtka (15 września 1958)? No nie, wtedy Kajko i Kokosz mieliby 64 lata i za rok mogliby przejść na emeryturę, a tego byśmy przecież nie chcieli.

ZNAJDŹ 10 SZCZEGÓŁÓW
Widocznego powyżej obrazka też nie ma co szukać w zeszytowych wersjach "Złotego pucharu". Jest tam nieco inna jego wersja, przerysowana przez Christę na potrzeby pierwszego albumowego wydania KAW-u z 1985 roku, tego na żółtym papierze (w rzeczywistości papier był biały, a żółty kolor nadrukowano z bliżej nieznanych powodów). Jak widać poniżej, Kajko i Kokosz po face-liftingu wyglądali równie dobrze jak 13 lat wcześniej, a może nawet lepiej.

JAK DOBRE WINO
W ogóle Kajko i Kokosz im byli starsi, tym piękniejsi. W 2004 roku Tomasz Piorunowski dodał im kolorki, wyręczając w tej żmudnej robocie sędziwego już Christę. W ten sposób "Złoty puchar" zaczął wreszcie przypominać późniejsze, barwne tomy serii i mógł zostać wznowiony w ramach ujednoliconej edycji Egmontu. Kolor położony został na sposób staroświecki, tzn. ręcznie, tuszem na blaudrukach. Jest to w zasadzie wersja ostateczna tego kadru... ale nie ostatnia!

POWRÓT DO KORZENI
Ostatnią (przynajmniej na razie) wersję przygotował w ubiegłym roku Arkadiusz Salamoński, a znajdziecie ją w pierwszym tomie "Złotej Kolekcji". Wersja ta jest najnowsza, a zarazem najstarsza - łączy oryginalny gazetowy rysunek (tzw. kreskę) z roku 1972 z komputerowym kolorem, wzorowanym na palecie Tomasza Piorunowskiego, który z kolei naśladował oryginalną kolorystykę Janusza Christy. Wiem, wiem, trochę to skomplikowane. Mówiąc w skrócie: pierwszy kadr z Kajkiem i Kokoszem zatoczył po 50 latach pełne koło i dziś znów możemy go oglądać w pierwotnej formie, tyle że lepszej, bo kolorowej.

Kilka lat temu jeden z naszych czytelników zaproponował, żeby imieniny Kajka i Kokosza obchodzić 18 sierpnia, na pamiątkę dnia, w którym po raz pierwszy padły imiona naszych ulubionych bohaterów. Jestem gorącym zwolennikiem tego pomysłu. W ten sposób fani mieliby co świętować każdego roku, a nie tylko co okrągłe 10, 25 albo raczej co 50 lat. Nie ukrywam, że jest w tym trochę prywaty, ponieważ w moim wieku mam już w zasadzie pewność, że następne 50-lecie serii (czyli w sumie stulecie) będę obchodził w towarzystwie Janusza Christy.

OD POMYSŁU DO PRZEMYSŁU
Skoro padło już dziś to hasło, warto nadać mu nową treść i uświadomić sobie jaką drogę przebyli Kajko i Kokosz. Karierę zaczynali w głębokim PRL-u jako atrakcja lokalnej popołudniówki, a dziś ich przygody oglądają widzowie Netflixa na całym świecie. Do tego dochodzą komiksowe kontynuacje, gry komputerowe, planszówki, puzzle, figurki, spektakle teatralne, wystawy, integrale, napoje, kalendarze, lektura szkolna, znaczek pocztowy, słuchowisko, płyta itp. itd. Oczywiście, że słowo "przemysł" jest tu sporym nadużyciem - żyjemy przecież w Polsce, gdzie komiks jako produkt popkultury podobno się nie przyjął - ale pokażcie mi inną krajową serię, która może się pochwalić takim dorobkiem. Koziołek-Matołek i Tytus? Wolne żarty.

Taki banerek będzie od dziś witał czytelników bloga.
A to nasz poprzedni banerek. Tys pikny.

piątek, 5 sierpnia 2022

Łamignat z Czechosłowacji

Czesi są absolutnymi mistrzami świata w promowaniu własnego dorobku komiksowego. W ciągu ostatniej dekady wydali kilka encyklopedii i monografii na ten temat (co jedna to grubsza, niektóre dwutomowe), a ostatnio wznawiają w integralach wszystko, co powstało u nich w czasach socjalizmu. Są to w większości opowiastki rysowane realistycznie, paskudne jak nieszczęście, ale z jakichś powodów wciąż kultowe.

Na szczęście stary komiks czechosłowacki na tym się nie kończył. Na przeciwległym jego biegunie znajdowały się urocze historyjki humorystyczne dla dzieci, nierzadko rysowane przez prawdziwych mistrzów cartoonu, jak np. Eva Průšková, Jiří Winter-Neprakta, Antonín Šplíchal czy Karel Franta. W tej kategorii nieco trudniej o wydania zbiorcze, ale jeśli wpadnie Wam w ręce album kogoś z powyższej listy, bierzcie w ciemno. Mnie podczas tegorocznej zamorskiej (czy raczej zagórskiej) wyprawy udało się powiększyć kolekcję o kapitalną publikację pt. "Karel Franta: Kniha komiksů". Tom ukazał się w 2013 roku w podobnym standardzie jak nasza "Złota kolekcja" - ma ponad 200 stron w twardej oprawie, zawiera cztery serie gazetowe z lat 1965-1976* (w kolorze) oraz obszerne posłowie Tomáša Prokůpka.

Album zaczyna się od 50-odcinkowego komiksu "Malý Vinnetou" z czasopisma "Ohníček" (1965-1969). Są to pojedyncze epizody o przygodach małego indianina i jego niezbyt rozgarniętego przeciwnika imieniem... Kid Lomihnát. W wielu odcinkach tytułowy Vinnetou w ogóle się nie pojawia, a głównym bohaterem staje się ów zabawny szwarccharakter.

W tym miejscu każdy fan "Kajka i Kokosza" zadaje sobie zapewne pytanie, czy aby nasz zbój Łamignat nie otrzymał imienia po czechosłowackim kowboju? Wykluczyć tego nie można, ale bardziej prawdopodobne, że Christa pożyczył je od walecznego zakonnika Jana Łomignata (o dziwo, także przez "o") z "Gargantui i Pantagruela" w przekładzie Boya-Żeleńskiego.

A oto kilka archiwalnych okładek "Ohníčka" z małym Vinnetou, które udało mi się znaleźć w internecie.

Co ciekawe, komiks ukazał się w wersji albumowej już w roku 1970, jako trzeci tomik z serii "Knihovnička Ohníčku". Zeszyciki te w latach 1968-1970 wydawała oficyna Mladá Fronta w podobnym formacie jak nasze "Tytusy".

Chyba trzeba będzie zweryfikować obiegową opinię o komiksie made in Czechoslovakia, zgodnie z którą tylko Kája Saudek rysował na światowym poziomie. Postaram się jeszcze nie raz wracać do tego tematu, bo podejrzewam, że dla większości z nas jest to biała plama na mapie komiksu europejskiego. A tymczasem polecam stronę Daildeca.cz, gdzie można całkiem miło spędzić kilka godzin na przeglądaniu setek ilustracji i komiksów z czasów słusznie minionych.

___________
* Pozostałe komiksy Karela Franty z tego tomu to: "SOS" (marynistyczny, "Pionýr" 1967), "Strašidýlko Kuk" ("Sluníčko" 1969-1974) i "Návštěva z pralesa aneb Tarzan, synek divočiny" ("Pionýr" 1975-1976)