Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vaillant. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Vaillant. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 lutego 2021

Polski Vaillant o polskim Roswell

W ubiegłym tygodniu Internet obiegła wiadomość, że Janusz Christa wylądował na Marsie. Za tym niezwykłym i wzruszającym wydarzeniem stoi Sławomir Malinowski (dziennikarz, podróżnik, autor filmu dokumentalnego "Christa"), który postanowił zrobić nieżyjącemu przyjacielowi prezent i załatwił mu w NASA symboliczny bilet na kosmiczny lot z łazikiem Perseverance.

Przypomniało mi to poprzednią wyprawę Christy na Marsa i zmobilizowało do dokończenia artykułu, który razem z Arkiem z Gdańska (dawniej znanym jako Arek z Gdyni) szykowaliśmy od niemal pół roku. Najnowsze odkrycie Arka jest efektem kwerendy, którą prowadził w Bibliotece Gdańskiej PAN w związku z zupełnie innym tematem.

* * *
Wiele razy pokazywaliśmy na blogu jak Janusz Christa podpatrywał u innych autorów rozmaite elementy graficzne i twórczo adaptował je na potrzeby swoich historyjek. Robił to zwłaszcza na początku kariery, kiedy wciąż bardziej chciał rysować komiksy, niż umiał to robić. Również jako scenarzysta czerpał inspiracje skąd się dało, nie tylko z kultury masowej. Dziś opowiemy o przełomowym momencie, w którym rzeczywistość za oknem pchnęła go ku nowej opowieści, pełnej tak fantastycznych pomysłów, że ledwie dało się je upchnąć w czterech kadrach gazetowego paska.

Rok 1959 obfitował w ważne dla Christy wydarzenia. W styczniu Janusz i jego żona Renia zostali rodzicami syna Marka, w czerwcu rysownik wystąpił na estradzie, a w październiku odbył ćwiczenia wojskowe (o tym opowiemy innym razem). Ale na czwartej stronie "Wieczoru Wybrzeża" rok zaczął się zupełnym marazmem, a fabuła drugiej serii "Niezwykłych przygód Kajtka Majtka" dreptała w kółko. Na przykład w pasku z 23 stycznia (data wybrana nieprzypadkowo) łotr Makary po raz kolejny uciekał przed Kajtkiem, rzucał w niego śnieżkami i chował się przed buldogiem na drzewo. Ten głupiutki gag może i pozwalał Chriście poćwiczyć warsztat rysownika, ale na pewno nie scenarzysty. Autor dramatycznie wręcz potrzebował POMYSŁU i nagle znalazł go... na czołówce tego właśnie numeru "Wieczoru". A był to pomysł nie z tej Ziemi!

"Wieczór Wybrzeża" z 23 stycznia 1959 r.

"Latający talerz" nad Gdynią? – trochę informował, a trochę pytał niepozorny tekst w lewym górnym rogu pierwszej strony. Korzystając z przywilejów prasy bulwarowej, gazeta mogła pozwolić sobie na zamieszczanie tego typu niusów. Ten konkretny mówił o Niezidentyfikowanym Obiekcie Latającym (w skrócie NOL) "koloru pomarańczowego o brzegach zabarwionych na różowo", dostrzeżonym tego samego dnia rano* przez dwójkę pracowników wytwórni herbaty paczkowanej Posti. Spodek pojawił się na niebie około godziny szóstej (a więc w kompletnych ciemnościach, zważywszy na porę roku) i zniknął. Notka nie brzmiała specjalnie mądrze, w dodatku sąsiadowała z zapowiedzią cyklu artykułów pt. Latające spodki nad Polską, co pozwalało przypuszczać, że redakcja "Wieczoru Wybrzeża" na siłę szuka sensacji.

W następnych dniach ani poważny "Dziennik Bałtycki", ani partyjny "Głos Wybrzeża" w ogóle nie napisały o tej sprawie. Nie oznacza to jednak, że tematyka kosmiczna była zbyt abstrakcyjna dla oficjalnej propagandy. Wręcz przeciwnie. Dokładnie w tym samym czasie "Dziennik" często i wręcz entuzjastycznie informował o gigantycznych postępach kosmonautyki radzieckiej.

"Dziennik Bałtycki" z 29 stycznia i 3 lutego 1959 r. ZSRR rzeczywiście posadziło rakietę na Księżycu o dwa miesiące wcześniej niż USA, ale dopiero 7 lat później i bez załogi.

Tymczasem "Wieczór" dalej podgrzewał atmosferę wokół gdyńskiego incydentu, z niesłychanym jak na PRL końca lat 50. zaangażowaniem. Do tematu oddelegowano red. Wandę Odyę (1930–1977) i wkrótce na łamach gazety pojawili się kolejni naoczni świadkowie, z imionami, nazwiskami i zdjęciami. Oni również opowiadali o UFO, które ich zdaniem wcale nie zniknęło, tylko wpadło do portowego basenu. To dopiero była sensacja! Czegoś takiego popołudniówka po prostu nie mogła odpuścić.

"Wieczór Wybrzeża" z 28 stycznia 1959 r.

Do poszukiwań zatopionego w basenie spodka "Wieczór" przystąpił całkiem serio i z wielkim rozmachem. Od Marynarki Wojennej udało się załatwić okręt wraz z zespołem płetwonurków - niewykluczone, że dzięki silnym związkom "Wieczoru" z partyjnym (a więc bezpośrednio podlegającym władzy) "Głosem Wybrzeża". Popołudniówka skrupulatnie relacjonowała przebieg operacji: a to zejście specjalistów pod wodę, a to nietypowe reakcje psa tropiącego, który też zjawił się na Nabrzeżu Polskim gdyńskiego portu. Niezauważalnie z historii typu "dwugłowe cielę", UFO w Gdyni stało się sprawą poważną. Z dna basenu portowego wydobywano nawet jakieś próbki, które następnie trafiały do analizy.

Nagłówki z prasy trójmiejskiej z początku 1959 r.

Medialnego impetu nie wystarczyło "Wieczorowi" na długo. Wobec braku efektów poszukiwań, napięcie dość szybko opadało, co widać było w tytułach niusów:
- Czerwone czy różowe? Duże czy małe? Podłużne czy okrągłe?,
- Gdzie jest tajemnicze "coś"?,
- "Gość z nieba" wciąż jeszcze spoczywa na dnie basenu,
- Ekipa nurków MW poszukuje dziś tajemniczego przedmiotu,
- Nieznane "coś" zabłysło na dnie,
- Ciągle jeszcze szukamy,
- Nasze "coś" w rękach naukowców,
- Będziemy kontynuować poszukiwania.
Ta ostatnia obietnica nie została spełniona. Po kilkunastu artykułach, publikowanych regularnie do końca lutego, gazeta musiała wywiesić białą flagę. Nie pomogło zaangażowanie Marynarki Wojennej, Kapitanatu Portu, Polskiego Ratownictwa Okrętowego, Baltony ani spółdzielni Nurek. "Wieczór" wrócił do sprawy jeszcze tylko raz**, w Prima Aprilis 1959, pisząc trochę autoironicznie, że znów widziano UFO, tym razem nad Długim Targiem w Gdańsku. Sceptyczny "Dziennik Bałtycki" triumfował, najpierw jawnie kpiąc z sensacyjnych doniesień konkurencji, a później złośliwie forsując tezę o meteorze.

"Dziennik Bałtycki" z 30 stycznia 1959"Dziennik Bałtycki" z 29 czerwca 1960

Historia ta nigdy nie została wyjaśniona i przez lata obrosła legendą. Mówiło się nawet o nieudanej próbie z nazistowską bronią, która to opowieść funkcjonowała na równi z fantastyczną historią o niemieckich żołnierzach ukrywających się na lotnisku wojskowym jeszcze wiele lat po wojnie. Upływ czasu sprzyjał doklejaniu do niej nowych elementów. Sam "Wieczór" próbował temat racjonalizować za pomocą hipotezy, jakoby do basenu spadły szczątki pocisku balistycznego Atlas, który umieścił na orbicie sztucznego satelitę.

Prawdopodobnie część z Was puka się teraz w głowę, podejrzewając, że chcemy zrobić z "Na plasterków" blog o UFO. Nic podobnego! Piszemy o tej sprawie tak obszernie, ponieważ do interpretacji gdyńskiego incydentu Janusz Christa też dołożył swoje trzy grosze - w komiksie "Profesor Kosmosik i Marsjanie" (napomknęliśmy o nim na samym początku artykułu). Opowiastka ta ukazywała się w "Wieczorze Wybrzeża" od 24 grudnia 1958 do 31 lipca 1959 pod standardowym, nic nie mówiącym szyldem "Niezwykłe przygody Kajtka-Majtka". Wbrew tytułowi, przez pierwszy miesiąc przygody Kajtka były całkiem zwykłe - ot, taka sobie chaotyczna obyczajówka o rodzince, remontach, rozrywkach i śniegu. I nagle, w odcinku nr 31 (a właściwie 32, bo omyłkowo dwa paski miały nr 30) Christa przestawił zwrotnicę. Jeszcze we wtorek 10 lutego na siłę ciągnął gag o nartach, a już w środę wysłał Kajtka do prof. Kapka Kosmosika, co "rozpoczęło nową serię astronomicznych przygód". Przejście było tak ostre, że w "Kurierze Lubelskim" w ogóle usunięto pierwszych 31 pasków, nota bene z korzyścią dla fabuły.

To tutaj jedyny raz padło imię prof. Kosmosika. Znamienne, że wizyta u uczonego była wynikiem slapstickowego gagu. Później Kosmosik sam dzwonił, pisał, albo wysyłał kruka z wiadomością.

A teraz policzmy... Pierwszą informację o UFO "Wieczór" podał w piątek 23 stycznia. Christa dostarczał redakcji paski w tygodniowych transzach, czyli przełomowy odcinek z Kosmosikiem musiał narysować gdzieś pomiędzy 2 i 6 lutego. Miał więc niecałe dwa tygodnie, żeby kosmiczną inspirację przetrawić i wymyślić jak ją wykorzystać w komiksie o Kajtku-Majtku. Widać, że bardzo się przy tym spieszył i nawet nie starał się podomykać wątków z ciotką Agatą, wujem Ursusem i zbójem Makarym. Nic w tym dziwnego, bo temat był gorący, a jego żywotność mogła okazać się bardzo krótka, co (jak już wiemy) miało miejsce.

Autor od razu jasno wyłożył czytelnikom w jakim kierunku zmierza nowy wątek. Już w swoim drugim dymku Profesor krzyczy: "Wynalazłem rewelacyjne paliwo do rakiet międzyplanetarnych! Kosmos stoi otworem!" Zaraz potem bohaterowie, niczym Adam Słodowy, budują na podwórku rakietę, zamierzając dolecieć nią na Marsa. Na drodze stają im jednak marsjańscy dywersanci. Po nocnej awanturze z Marsjanami, Kajtek i Profesor trafiają na komisariat MO, gdzie muszą dmuchać w baloniki. Dmuchają tak zawzięcie, że balony wynoszą ich w kosmos, a tam zostają przedziurawione przez radziecki sputnik z psem Łajką na pokładzie. W czwartek 12 marca bohaterowie spadają na Ziemię i lądują w... basenie gdyńskiego portu, dokładnie w tym samym miejscu, co słynne UFO. "Gościom z kosmosu bardzo służy kąpiel w naszych wodach" komentuje Christa ustami jednego z komiksowych dokerów.

W kolejnych odcinkach Kajtkowi i Profesorowi udaje się w końcu odpalić rakietę-samoróbkę, dolecieć nią na Marsa, potem latającym talerzem na Wenus, a wreszcie na kawałku skały szczęśliwie wrócić na Ziemię. W ten sposób ze wzmianki o portowym UFO Chrita ukręcił epicką historię science fiction, z naciskiem na "fiction".

Teksty z "Wieczoru" dostarczały również Chriście inspiracji na pojedyncze gagi. Oto przykład: w listopadzie 1958 otwarto w Gdyni izbę wytrzeźwień. Razem z podobną placówką, działającą od roku w Gdańsku, stała się ona niewyczerpanym źródłem atrakcji dla prasy lokalnej. Na ich temat publikowano całe fotoreportaże ze zdjęciami nagich "klientów", zlewanych strugami lodowatej wody. Dziennikarze nie wahali się ujawniać personaliów owych nieszczęśników. Przedwojenna tradycja prasy bulwarowej idealnie sprzęgła się tu z PRL-owską tendencją do wychowywania społeczeństwa przez zawstydzanie.

Zapewne stąd Christa zaczerpnął pomysł na odcinek ze środy 25 marca, w którym milicja po kolejnej burdzie odwozi Kajtka i Profesora do "sanatorium", wprost pod zimny prysznic. Sytuacja wypisz-wymaluj jak z reportażu o alkoholikach, wystarczyło tylko zmienić izbę wytrzeźwień na szpital psychiatryczny, bo przecież bohaterowie historyjki dla dzieci nie mogliby się upić.

Ciekawe czy Christa sam wpadł na pomysł z Marsjanami i wplataniem do komiksu rozmaitch michałków z "Wieczoru", czy podpowiedziała mu to redakcja? Wydaje się, że sam, bo w późniejszych latach narzekał, że ze strony gazety nie było zainteresowania jego pracą, tylko mechaniczne zapełnianie komiksowym paskiem miejsca na ostatniej stronie.

W tym momencie moglibyśmy skończyć artykuł, ale został nam jeszcze jeden punkt programu zasygnalizowany w tytule, a mianowicie "Vaillant". Nie bójcie się, tym razem kontekst jest zupełnie niewinny. Wiele lat temu pokazywaliśmy skąd Christa wytrzasnął kapitalny projekt marsjańskiego latającego talerza. Odpowiedź brzmi: z "Vailanta" wydanego zaledwie dwa miesiące wcześniej. W takim razie skąd "Vaillant" go wytrzasnął? I tu niespodzianka - ze zdjęcia wykonanego przez niejakiego George'a Adamskiego, urodzonego w Bydgoszczy polonusa, który w 1953 r. zrobił sporą furorę w Ameryce.

"Wieczór Wybrzeża" z 7 marca 1959"Vaillant" z 21 grudnia 1958
George Adamski ze swoim słynnym zdjęciem oraz lampa a la UFO (źródła: Medium, Napa Valley Register)

Adamski przez lata dorabiał się na ludzkiej fascynacji sprawami niewyjaśnionymi (parał się ezoteryką, mistyką, nauczał słowiańskiej quasi-filozofii), a na fali popularności Roswell przerzucił się na latające talerze. Niestworzone opowieści o swoich obserwacjach UFO i kontaktach z kosmitami postanowił poprzeć dokumentacją fotograficzną. 13 grudnia 1952 miał wykonać zdjęcie - dzisiaj już ikoniczne – statku z planety Wenus (niedowiarki twierdziły, że to klosz od lampy z wylęgarni kurczaków). Wizerunek ten powielano na całym świecie, przerysowano go np. na okładce pierwszej książki Adamskiego pt. "Flying Saucers Have Landed". I w końcu, via "Vaillant", spodek trafił do "Kajtka-Majtka".

Historia gdyńskiego UFO nie odegrała w polskim komiksie takiej roli jak spotkanie w Emilcinie, unieśmiertelnione przez Grzegorza Rosińskiego w "Relaksie" i Tadeusza Baranowskiego w "Razem". Ma jednak tak samo mocne papiery w świecie ufoentuzjastów. I wiecie co? Wróble ćwierkają, że to jeszcze nie koniec związków Janusza Christy z historią o UFO w basenie portowym. Miejcie oczy i uszy szeroko otwarte...

Arek & Kapral

Tył wykonanej przez Arka pocztówki, nawiązującej do opisanych tu wydarzeń. Do kompletu bloczek zaprojektowanych przez Arka znaczków pocztowych (MójZNACZEK). Front pocztówki znajdziecie tutaj.

____________
* Dopiero w następnych tekstach, po kolejnych rozmowach ze świadkami, dziennikarze ustalili spójną wersję, że wypadki miały miejsce 21 stycznia.

** No, może półtora raza. W obszernym omówieniu artykułu radzieckich uczonych o spotkaniach z UFO (nie w ZSRR, ma się rozumieć, bo Marsjanie lądowali wszędzie, tylko nie tam) redakcja dodała od siebie wzmiankę o zdarzeniu w Gdyni.

wtorek, 15 grudnia 2020

Renesans periodyków?

W tym tygodniu wracają na rynek dwa najważniejsze dla Janusza Christy magazyny komiksowe. Już jutro do francuskich kiosków trafi odrodzony "Pif, le Mag", czyli dawny "Vaillant", na którym w latach 50. Christa uczył sie komiksowego rzemiosła. Natomiast w piątek w sprzedaży pojawi się reaktywowany "Relax", w którym Christa pokazał się całej Polsce jako prawdziwy mistrz sztuki komiksowej. Oba magazyny będą ukazywały się jako kwartalniki, z tym że "Pif" będzie liczył 88 stron, a "Relax" 140. Nieco inna będzie też cena i target, bo o ile bogaci Francuzi zapłacą za numer tylko 5,90 euro (czyli jakieś 26 zł), to my będziemy musieli wysupłać aż 60 zł. Ale być może taka jest specyfika polskiego rynku komiksowego.

Czasy świetności obu tytulów przypadały na lata 70. "Pif Gadget" miał wtedy rekordowe nakłady, sięgające 1.000.000 egzemplarzy (tak jest, mowa o okrągłym milionie). Gazeta przestała się ukazywać w roku 1993, na co znaczny wpływ miał upadek bloku wschodniego, stanowiącego spory rynek zbytu. W przeszłości już dwukrotnie podejmowano nieudane próby reaktywacji pisma, ale jak to mówią, do trzech razy sztuka. Tym razem na czele "Pifa" stanął poważny polityk, Frédéric Lefebvre, były minister ds. przedsiębiorczości z czasów Sarkozyego, więc kto wie... W przypadku "Relaxu" jest to pierwsze podejście, nie licząc trzech egmontowskich antologii, a wydawcą jest galeria PolishComicArt, mająca na koncie ekskluzywne (czytaj kosmicznie drogie) edycje "Thorgala" i "Szninkla".

Reklamówki nowego "Relaxu" narysowali: Grzegorz Rosiński, Jacek Skrzydlewski i Mieczysław Fijał.

Trudno ocenić czy powrót legendarnych periodyków zakończy się sukcesem. Współczesny rynek komiksowy jest kompletnie inny od tego z przełomu lat 70/80. W czasach, gdy ukazał się oryginalny "Relax", w całej Europie wychodziły dziesiątki podobnych magazynów i to one kreowały trendy (pisałem o tym w tekście "Wszyscy jesteśmy Tintinami"). Poniżej widzicie zestawienie pism z lat 1976-81, które zrobiłem na ubiegłoroczną eMeFKę. Obejmuje ono kolejno: Francję, Włochy, Hiszpanię, Portugalię, Niemcy, Holandię, Wielką Brytanię, Jugosławię, Polskę i Bułgarię (Skanynawię pominąłem). Robi wrażenie, prawda? Teraz tego typu publikacje można policzyć na palcach jednej ręki, a ich rola jest marginalna w stosunku do wydawców albumów. Ale może coś się zmienia, a równoczesny powrót "Pifa" i "Relaxu" nie jest czystym zbiegiem okoliczności, tylko zapowiedzią nowej/starej mody? Oby.

środa, 4 listopada 2020

Tajemniczy drakkar

Jeszcze miesiąc temu okładka albumu "Na wczasach" z 1983 r. znana było tylko w Polsce (tak mi się przynajmniej wydawało). Tymczasem okazuje się, że jej "kopie" od dawna krążą po całej Europie, a nawet poza nią. Na trop tego dziwacznego zjawiska wpadłem jakiś czas temu, kiedy kolega Śmiechosław przysłał mi zdjęcie menu toruńskiej Karczmy Gęsia Szyja. Obrazek jest (mówiąc oględnie) dość podobny do okładki Christy, dlatego początkowo myślałem, że narysował go jakiś polski rysownik. Jednak po szybkim researchu okazało się, że jest to grafika stockowa, zrobiona przez Duńczyka, niejakiego Bo Sechera. Niemal identyczny motyw znalazłem też na pudełku węgierskiej (!) gry planszowej "Vikingdoms" (Królestwa wikingów), zilustrowanej przez Niki Czank z Budapesztu.

A to tylko wierzchołek góry lodowej. Schemat jest masowo powielany na okładkach rozmaitych książeczek dla dzieci, głównie niemieckich. Spośród kilkudziesięciu bardzo podobnych obrazków wyrzuconych przez googla, wybrałem tylko te najbardziej kajkoszowate, tzn. z biało-czerwonym żaglem, drakkarem zwróconym w prawo i kapitanem na dziobie. Najbardziej oryginalna i nowatorska wydaje się ostatnia okładka, ta z tęczowym żaglem :)

Rynek anglosaski również jest tego pełny. Poniżej kilka przykładów z obu stron Atlantyku.

Ten sam oklepany motyw znajdujemy nie tylko na okładkach książek, ale także na opakowaniach gier i zabawek. Poniżej: klocki i dwie planszówki z Niemiec, a dalej po jednej grze z Brazylii oraz Australii.

A teraz trzy podejrzanie podobne okładki gier z Francji, USA i Szwecji. Pierwszą narysował nasz rodak Tomasz Larek i być może dlatego wódz wikingów łudząco przypomina Jarla Björna z "Na wczasach". Ale najciekawsza jest środkowa, na której drakkar ewidentnie płynie na wstecznym biegu (ponoć było to możliwe, ale raczej na rzekach). Jej autorem jest Jarosław Radeckij z Ukrainy.

Chwileczkę, a co z komiksami? Mniej więcej to samo - nieważne czy to komiks groteskowy czy realistyczny; holenderski, francuski czy japoński. W tej pierwszej kategorii, do której należy również "Kajko i Kokosz", udało mi się znaleźć dwa dość wiekowe przykłady, znacznie starsze od "Na wczasach". Są to: "Johan et Pirlouit" Peyo z 1957 r. (seria z magazynu "Spirou", na łamach której narodziły się Smerfy) oraz okładka magazynu "Pilote" z 1966 r.

Podobne obrazki mógłbym wrzucać w nieskończoność, tylko dlaczego jest ich aż tyle? Czy to wynik lenistwa ilustratorów, którzy tylko przerysowują od siebie nawzajem? A może istnieje jakiś archetypiczny wizerunek wikinga na drakkarze, który tak mocno wrósł w naszą kulturę, że od dziesięcioleci wszyscy się do niego odwołują?

Nie byłbym Kapralem, gdybym nie odszukał owego graficznego "wzorca z Sèvres". Zacząłem od komiksu brytyjskiego, jako że wikingowie stanowią istotną część historii Albionu. Oto co udało mi się wygrzebać. Z lewej strony widzimy magazyn "Look and Learn" z 1962 r. z historią o Leifie Erikssonie (rys. Peter Jackson). Następne dwie okładki mają co prawda napisy w językach germańskich, ale są to przedruki brytyjskiego komiksu pt. "Karl the Viking". Seria ta, rysowana przez Dona Lawrence'a (tego od "Storma"), ukazywała się w latach 1960-64 w magazynie "Lion", a potem wielokrotnie wznawiano ją pod innymi tytułami. Dlatego wiking Karl znany jest także jako Rolf (UK 1966), Erik (UK 1969), Halmar (Holandia, 1973) czy wreszcie Prinz Erik (Niemcy 1982).

Na rynku frankofońskim przygody Karla zaczęły się ukazywać w 1963 r. jako "Erik le Viking". Ale znacznie wcześniej, bo już w połowie lat 50., tutejsze periodyki komiksowe drukowały własne historie o wikingach. Prawdopodobnie najstarszą z nich był bezdymkowy "Ragnar" z magazynu "Vaillant" (1955-1969, Eduardo Teixeira Coelho), drugą zaś "Harald" z konkurencyjnego "Tintina" (1956-1967, Fred i Liliane Funcken).

Scenki z drakkarem można też znaleźć w jeszcze starszych zeszycikach typu Piccolo, popularnych w krajach niekojarzących się z komiksami. W Holandii furorę robił strip "Eric de Noorman" (1946-1964, Hans G. Kresse), a w Niemczech "Sigurd" (1953-1960, Hansrudi Wäscher).

Wszystkie te europejskie komiksy w mniejszym lub większym stopniu inspirowane były przedwojenną amerykańską serią "Prince Valiant", stworzoną przez Hala Fostera w 1937 r. i kontunuowaną do dziś przez kolejne pokolenia artystów. Historia ta zaczyna się w czasach arturiańskich, a następnie płynnie przechodzi do epoki normańskich najazdów. To wybitne dzieło, będące jednym z kamieni milowych sztuki komiksowej, już pod koniec lat 30. miało pierwsze zagraniczne przedruki (np. we Włoszech, Danii, Serbii, Brazylii) - a to w formie prasowych stripów, a to albumów czy zeszycików Piccolo.

Tak oto doszliśmy do najstarszej (chyba) wersji naszego ikonicznego drakkara, jaką można zobaczyć na łamach komiksu. Co prawda kocham komiks, ale trudno mi uwierzyć, że gazetowy strip - choćby i najlepszy - stał się źródłem stereotypu, który przetrwał niemal sto lat. Znacznie bardziej prawdopodobnym tropem wydaje się film, o którym już towarzysz Lenin mawiał, że jest najważniejszą ze sztuk. Pójdźmy tym śladem...

Naszym domniemanym "pacjentem zero" mogła być np. ekranizacja "Prince'a Valianta" z 1954 (w Polsce wyświetlana jako "Niezłomny wiking")... ale na pewno nim nie jest, bo akcja tego filmu rozgrywała się w czasach arturiańskich i drakkara w ogóle tam nie pokazali. Wielka międzynarodowa kariera wikingów zaczęła się dopiero kilka lat później od trzech innych filmów: "The Vikings" z 1958 (Wikingowie), "The Long Ships" z 1964 (Długie łodzie Wikingów) i "Erik il vichingo" z 1965 (nie wyświetlany w Polsce). No i tu mamy 100% trafień, spójrzcie tylko na plakaty.

Okazuje się jednak, że nie były to najstarsze filmy o wikingach. Pierwszą taką hollywoodzką superprodukcję nakręcono aż 30 lat wcześniej, w roku 1928. Był to film niemy, kolorowy (!), nosił tytuł "The Viking" i zaczynał się od drakkara z biało-czerwonym żaglem (kadr po prawej). Czyżby w końcu udało nam się odnaleźć mityczny prawzorzec długiej łodzi wikingów? Oczywiście, że nie.

Jeszcze wcześniej, zanim film zawładnął zbiorową wyobraźnią, tę samą rolę odgrywała ilustracja prasowa. Wikingowie byli tu także obecni... od dawna... a nawet od bardzo dawna. Poniżej dwie ryciny przedstawiające normańskie okręty - pierwsza z roku 1889, druga z 1907. Wizerunki te znacznie się od siebie różnią, choć oba są bardzo charakterystyczne dla swoich dekad. I tu pojawia się pytanie: co takiego stało się pomiędzy rokiem 1889 i 1907, że gazetowi rysownicy przerzucili się z niezgrabnych, pękatych okrętów na obowiązujące do dziś smukłe łodzie z pasiastymi żaglami?

Na trop tego przełomowego wydarzenia naprowadziło mnie kilka ilustracji, zaskakująco do siebie podobnych i przedstawiających... spotkanie drakkara z parowcem. Ryciny pochodzą z roku 1893, obraz z 1898, a uwieczniona na nich nieprawdopodobna sytuacja faktycznie miała miejsce w czerwcu 1893 r. na Oceanie Atlantyckim u wybrzeży Ameryki Północnej.

By wyjaśnić zagadkę średniowiecznych podróżników w czasie, musimy cofnąć się aż do roku 1879, kiedy to w Norwegii odkryto tzw. łódź z Gokstad. Był to znakomicie zachowany drakkar, ukryty w pogrzebowym kurhanie z IX wieku. Wcześniej nikt tak naprawdę nie wiedział jak wyglądały łodzie wikingów, dlatego w czasach wiktoriańskich ilustratorzy musieli wzorować się na źródłach średniowiecznych (np. na tkaninie z Bayeux), a te - jak się okazało - były mało precyzyjne.

Łódź z Gokstad stała się wielką archeologiczną sensacją tamtych czasów. Z inicjatywy norweskiego Towarzystwa Ochrony Zabytków, drakkar został przewieziony do Uniwersytetu w Christianii (dawna nazwa stolicy), a po odrestaurowaniu udostępniony publiczności. Do dziś można go podziwiać we wzniesionej specjalnie dla niego hali wystawowej w Oslo.

Równocześnie z pracami konserwacyjnymi, w stoczni Rødsverven rozpoczęto budowę w pełni sprawnej repliki statku. Na taki pomysł wpadł kapitan Magnus Andersen, zamierzając udowodnić, iż wiking Leif Eriksson naprawdę mógł dopłynąć drakkarem do Ameryki. Replika, ochrzczona oryginalnym imieniem "Viking", miała reprezentować Norwegię (wtedy jeszcze zależną od Szwecji) na Wystawie Światowej w Chicago w 1893 r. Smaczku sprawie dodawał fakt, że tamta edycja wystawy miała upamiętnić 400-lecie odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. W Norwegii zorganizowano ogólnonarodową kwestę, dzięki czemu udało się na czas ukończyć budowę. 30 kwietnia kapitan Andersen wraz z 11-osobową załogą (wybraną spośród 280 ochotników) wyruszył z Bergen i po przepłynięciu 3000 mil w ciągu zaledwie 27 dni zameldował się najpierw w New Haven w stanie Cennecticut, potem w Nowym Jorku, a następnie Kanałem Erie dotarł do Chicago.

Wizyta norweskiego drakkara wywołała w USA prawdziwą wikingomanię. Gdziekolwiek łódź się pojawiała, witały ją wiwatujące tłumy, fajerwerki, salwy i honorowe eskorty parostatków (to właśnie je widzieliśmy na ilustracjach z 1893 r.). Kapitan Andersen twierdził nawet, że w amerykańskiej prasie ukazało się 30.000 (!) artykułów na ten temat. Dziś o "Vikingu" mało kto już pamięta, ale to właśnie ten statek, z biało-czerwonym żaglem, smoczym łbem na dziobie i ozdobnym ogonem na rufie, funkcjonuje w naszej zbiorowej pamięci jako wzór normańskiego drakkara.

Najzabawniejsze jest jednak to, że prawdziwa łódź z Gokstad (na zdjęciu z lewej) nie miała ani łba, ani ogona (na zdjęciu z prawej), ani nawet jakichkolwiek śladów, świadczących o takich ozdobach. Nie miała również żagla - zachowały się jedynie strzępy jakiejś wełnianej tkaniny w paski, które równie dobrze mogły być czymś zupełnie innym. Wszystkie te najbardziej charakterystyczne i rozpoznawalne atrybuty drakkara, w tym złotego smoka niczym z chińskiej knajpy, dodał... kapitan Magnus Andersen, żeby zrobić większe wrażenie na Amerykanach. I jego plan się powiódł, bo od ponad 120 lat właśnie te trzy nieautentyczne elementy są najchętniej kopiowane (zapewne nieświadomie) przez całe pokolenia grafików, malarzy i filmowców z całego świata. A jednym z nich był nasz ukochany Janusz Christa.

* * *

Post dedykuję Marcinowi i Pawłowi, moim kumplom z podstawówki, z którymi tuż przed pandemią zjadłem w Oslo wieloryba. No, może nie całego, ale i tak poczuliśmy się jak prawdziwi wikingowie.