poniedziałek, 27 czerwca 2016

Wesołe przygody ubogich kuzynów

Wyruszamy na kolejną wyprawę w poszukiwaniu zagranicznych kuzynów Kajka i Kokosza. Zgodnie z obietnicą odwiedzimy teraz Niemiecką Republikę Demokratyczną, zwaną "najsmutniejszym barakiem w obozie" (wschodnim). Był to jedyny kraj germański wśród demoludów, a zarazem jedyny kraj socjalistyczny, do którego nie docierał komiksowy tygodnik Francuskiej Partii Komunistycznej "Vaillant". Nie znaczy to oczywiście, że w NRD nie było historyjek obrazkowych. Owszem - były, ale przez wiele lat powstawały w niemal kompletnej izolacji od reszty świata, bo w 1955 r. wyszedł ustawowy zakaz sprowadzania, a nawet posiadania komiksów i innych szmatławców ze zgniłego Zachodu. Na zdjęciu widzimy uczniów i pionierów (stalinowscy harcerze) z podstawówki w Berlinie, którzy z okazji Dnia Dziecka palą na stosie literaturę "brukową i obsceniczną". Fotografia wygląda jak z czasów Trzeciej Rzeszy, tylko że wykonano ją 10 lat po wojnie.

Źródło: Deutsch sein ist kein Verbrechen!

Przez następnych 10 lat w NRD-owskiej prasie można było co prawda znaleźć jakieś rodzime historyjki obrazkowe, ale wyłącznie o zwierzątkach, pionierach albo dzielnych niemieckich antyfaszystach. Miały one wielkie, numerowane ilustracje z podpisami i były drętwe jak dobranocki o Piaskowym Dziadku. Nie będziemy się tu nimi zajmować.

Rys. Richard Hambach, "Trommel" nr 48/1958

Zajmiemy się natomiast magazynem "Mosaik", założonym w tym samym, 1955 roku, jako wentyl bezpieczeństwa i krajowy ersatz dla demoralizujących zachodnich produktów. "Mosaik" był w 100% poświęcony komiksom - co prawda rodzimym, ale całkiem niezłym, dzięki talentowi rysownika Hannesa Hegena (wł. Johannes Hegenbarth). Pisemko było tak popularne, że z kwartalnika szybko przeistoczyło się w miesięcznik, a Hegen musiał utworzyć własne studio, jak Hergé czy Vandersteen. Była to prawdopodobnie pierwsza prawdziwa zeszytówka w demoludach (16,5 x 23,5 cm). Doczekała się ok. 20 przekładów, a co ciekawsze ukazuje się do dziś, i to w niemal niezmienionej formie.

"Mosaik" zawsze publikował tylko jedną serię komiksową. W pierwszych latach była to historyjka pt. "Digedags", o przygodach trzech chłopców, a właściwie wyglądających jak chłopcy gnomów o imionach Dig, Dag i Digedag (od 1959 r. już tylko dwóch: Dig i Dag). Akcja rozgrywała się na przemian w przeszłości, w kosmosie, na morzu, albo na dalekich lądach - zupełnie tak samo, jak we wczesnych "Tytusach" albo "Kajtkach i Kokach".


W swojej długiej karierze Digedags podróżowali też po starożytności i średniowieczu. W latach 1957-1958 odwiedzili Cesarstwo Rzymskie ("Mosaik" nr 13-24), a w latach 1964-1969 Europę, Afrykę i Azję AD 1248 ("Mosaik" nr 90-151, seria "Ritter Runkel"). Pierwszych 25 zeszytów "Runkela" niemal natychmiast ukazało się także w formie twardookładkowych albumów (1965-1966). Pozostałe odcinki wznowiono w podobnej formie już po zjednoczeniu Niemiec. Myślę, że nie tylko rozmiary, ale i kultowość tych dwóch serii (zwłaszcza drugiej) pozwala wpisać NRD-owskich urwisów do szerokiego kręgu kuzynów Kajka, Kokosza i Asteriksa.


Był jednak pewien drobiazg, którym "Digedags" i cały komiks NRD-owski różnił się od swoich polskich i francuskich odpowiedników: otóż ewoluował on od komiksu z dymkami, do prakomiksu z podpisami, czyli dokładnie odwrotnie niż komiks światowy. Regres ten nie wynikał z przyczyn estetycznych (jak we francuskim "Vaillancie" 10 lat wcześniej), ale z czysto ideologicznych, a konkretnie z "dokręcania śruby" przez władze centralne. Przełomowym momentem był rok 1961, ten sam, w którym zbudowano Mur Berliński. Wtedy to właśnie Hannes Hegen najpierw usunął z dymków ogonki, które komuś ważnemu musiały się kojarzyć ze zgniłą, imperialistyczną kulturą, a następnie w ogóle wyrzucił podpisy poza kadry. Proces całkowitego "oddymkowienia" komiksu odbył się w iście ekspresowym tempie, na przestrzeni zaledwie kilku numerów "Mosaika" (58-62).


Jak już wspomniałem, wschodni Niemcy nie importowali komiksów z francuskiego "Vaillanta", korzystali natomiast z zasobów włoskich towarzyszy. W 1964 roku miesięcznik "Frösi" zaczął publikować komiks "Atomino", pochodzący z dziennika Włoskiej Partii Komunistycznej "l'Unità". Przedruk był oczywiście podrasowany na NRD-owską modłę: miał wymazane dymki i obowiązkowo ponumerowane kadry, żeby czytelnik się nie pogubił.

"Atomino", wersja włoska"Atomino", wersja niemiecka

Szlaban na dymki skończył się dopiero na początku lat 1970., wraz z objęciem władzy przez Ericha Honeckera, który według PRL-owskich standardów był zamordystą, ale w NRD uchodził za liberała (w każdym razie na tle swoich poprzedników). W pismach dla młodzieży zaczęły pojawiać się komiksy węgierskie - już "dymkowe", ale umiarkowanie komiksowe, a przez to bardziej odpowiednie dla socjalistycznego czytelnika ("Frösi", "Trommel"). NRD-owscy twórcy też w końcu poszli tym tropem, chociaż szło to strasznie opornie. Jednym z pierwszych odważnych był Dietrich Pansch ("Aëlita", 1973).

Dziwnym zrządzeniem losu, w tym właśnie przełomowym momencie "poluzowania śruby" Hannes Hegen oznajmił, że opuszcza "Mosaika" i zabiera z sobą prawa do postaci (podobno poszło o pieniądze). Redakcja miała dwa lata na przygotowanie nowego komiksu. Bohaterom zmieniono imiona na Abrax, Brabax i Califax, czyli w skrócie "Die Abrafaxe", a zadanie zaprojektowania ich wyglądu otrzymała Lona Rietschel. Oficjalne przekazanie pałeczki nastąpiło na przełomie 1975 i 1976 r., po 229 numerze starego "Mosaika". Począwszy od następnego zeszytu (1/1976) pisemko zresetowało numerację.

Od lewej: Digedag, Dig, Dag, Califax, Abrax i Brabax.

Paradoksalnie, zmiana wyszła "Mosaikowi" na dobre. Nowe postacie Lony Rietschel rysowane były znacznie nowocześniejszą, disneyowską kreską, a na dodatek w komiksie od razu pojawiły się dymki (początkowo prostokątne, ale zawsze), co niewątpliwie dodało mu pazura. Czytelnicy byli zachwyceni i tylko Hegen nie mógł zdzierżyć, że Abrafaxe okazali się kopią jego Digedagsów. Wytoczył "Mosaikowi" proces, ale jak łatwo się domyślić, NRD-owski sąd nie przyznał mu racji.

"Comics in der DDR"
I tu drobna uwaga na marginesie: otóż przełom ten nastąpił niemal dokładnie w tym samym momencie, co komiksowy boom Polsce (w 1975 r. "Świat Młodych" rozpoczął regularną publikację kolorowych komiksów, a w 1976 ukazał się pierwszy numer magazynu "Relax"). Jest to kolejny argument przeciw obiegowej opinii, że na tle bloku wschodniego PRL był jakąś niezwykłą, komiksową zieloną wyspą. A przecież nie pisałem jeszcze o komiksie rumuńskim, na tle którego wypadamy naprawdę blado!

Wróćmy jednak do "Mosaika". Chociaż Abrafaxe podróżowali po różnych epokach i kontynentach, aż do samego końca istnienia NRD udawało im się omijać średniowieczną albo starożytną Europę. Dopiero po zjednoczeniu Niemiec (pisemko przetrwało upadek Muru Berlińskiego), w styczniu 1992 r. autorzy wysłali ich na dwa lata do XII-wiecznych Niemiec, Włoch, a nawet do odkrytej przez Wikingów Ameryki (nr 193-217), a zaraz potem do starożytnej Grecji (nr 218–233, do maja 1995).


W latach 2005-2009 Abrafaxe wyruszyli na kolejną średniowieczną wyprawę. Tym razem autorzy wysłali ich tropem Templariuszy do Paryża i Jerozolimy AD 1118 (nr 358-381, "Im Labyrinth der Zeit"), a następnie do niemieckiego klasztoru AD 1280 (nr 382-405, "Der Stein der Weisen"). Oglądając okładki tej i poprzedniej serii średniowiecznej, wyraźnie widać, że twórcy "Die Abrafaxe" nie bali się tematów religijnych, w przeciwieństwie np. do Janusza Christy, który unikał ich jak ognia. Jest to o tyle zrozumiałe, że społeczeństwo Niemiec wschodnich uległo w czasach socjalizmu daleko idącej sekularyzacji.


Ostatnia seria, o jakiej musimy wspomnieć, rozpoczęła się w marcu 2014 i zakończyła w lutym bieżącego roku (nr 459-482). Jej tytuł brzmi "Die Abrafaxe erobern das Alte Rom", a akcja rozgrywa się za panowania cesarza Trajana (początek II w. n.e.), gdzieś pomiędzy Germanią, Rzymem i Libią. Historyjce tej naprawdę blisko do "Asteriksa", nawet różnica w czasie akcji jest raczej kosmetyczna.


W swoją najnowszą podróż Abrax, Brabax i Califax wyruszyli do XVI-wiecznej Saksoni, więc to nie do końca nasze klimaty. Ale będąc w Niemczech na pewno warto spytać w kiosku o najnowszy numer "Mosaik" (tylko 2,60 euro), a nuż traficie na przygody w miejscach i czasach bliższych Asteriksowi czy Kokoszowi. A jeśli nawet nie traficie, to i tak warto mieć w swoich zbiorach "postkomunistyczną" zeszytówkę, ukazującą się nieprzerwanie od ponad 60 lat, co już samo w sobie stanowi ewenement w historii europejskiego komiksu. Hardkorowym fanom polecam też imponującą, kolorową monografię "Comics in der DDR – Die Geschichte eines ungeliebten Mediums 1945/49-1990" Gerda Lettkermanna i Michaela F. Scholza (okładkę znajdziecie kilka akapitów wyżej). Szczerze mówiąc to wstyd, że PRL-owski komiks, o tyle przecież ciekawszy i bardziej różnorodny od NRD-owskiego, nie doczekał się dotąd podobnego opracowania.

____________
Lektura uzupełniająca: 1. Comics in der DDR, 2. Orlandos wörld, 3. Comic 3D, 4. Digedags,
5. Mosaik & Abrafaxe, 6. Tangentus, 7. Superhelden des Sozialismus

czwartek, 23 czerwca 2016

Czego to fani nie wymyślą...

No dobra, żarty się skończyły. Tym razem będzie ciężki kaliber. Marek Wilkowski przysłał nam tójwymiarowe okładki "Festiwalu Czarownic" i "Dnia Śmiechały". Jak sam skromnie twierdzi "zrobił je jakiś czas temu". Chłopie, jeśli to nie jest super-hit sezonu, to niech nas Lelum Polelum i na plasterki!!! A teraz wszyscy biegiem po okulary 3D (chodzi o takie zwykłe, cyjanowo-czerwone) i klikamy w obrazki, bo w pełnych rozmiarach wyglądają jeszcze lepiej. Aha, gdyby czytał nas teraz Egmont, to poprosimy o taką edycję z okazji jakiegoś jubileuszu, najlepiej srebrnego.



Dla tych, którzy nie mają akurat pod ręką okularów 3D, Marek przygotował nagrodę pocieszenia w postaci animowanego gifa. Klikamy w obrazek i śmiejemy się wesoło razem z Kajkiem i Kokoszem. Kto się nie śmieje, ten nie jest Prawdziwym Fanem.

środa, 22 czerwca 2016

Koko-Cola to jest to!

Głupawki ciąg dalszy. Łukasz Kuciński przysłał nam pomysł poręcznych Kaj-koszy na zakupy. Do takiego Kaj-kosza można sobie włożyć butelkę Koko-Coli, serek hegemonizowany i kilo sucharów. Guten Appetit!

wtorek, 21 czerwca 2016

Smakowity kąsek

Pozostajemy w klimatach zbójcerskich. Na fali wczorajszych Hegemonowo-Thorowych wygłupów, Mateusz Kurczoba wrzucił na facebooka pudełeczko serka hegemonizowanego. Guten Appetit!

sobota, 18 czerwca 2016

Boski Hegemon

Tak mi się jakoś skojarzyło. Bez podtekstów.


[EDIT 20.06.16] A do kompletu okładeczka w naszym stylu. Nie mogłem się powstrzymać...


Oryginał tutaj.

piątek, 17 czerwca 2016

Zbójcerze jako mit narodowy

Poznajecie? TAK JEST, to nasi ukochani Zbójcerze znów na deskach teatru! I NIE, nie jest to kolejna inscenizacja "Kajka i Kokosza". Zdjęcia pochodzą ze spektaklu "Siódemka", wystawianego przez Teatr Zagłębia w Sosnowcu.


No dobrze, ale jeśli nie o wojach Mirmiła, to o czym jest ta sztuka? "Wsiadasz [...] do swojego opla vectry i wyruszasz na dobrze sobie znaną drogę krajową numer siedem – siódemkę, siódemeczkę, szós polskich królową. I pchasz się przed siebie – po manowcach, po wertepach, po tej krainie szajsu, polbruku i przydrożnej szyldozy. Mijasz te stacje benzynowe i te zajazdy-mordownie. Przed Tobą kilometry chaosu, kompleksów i fantazji narodowych" - czytamy na stronie Teatru, a "Gazeta Wyborcza" dodaje: "Droga [...] wiedzie przez Siedem Cudów Siódemki. Na szlaku znajdą się i gipsowi królowie z pocztu Matejki, i udające szlacheckie dworki podejrzane zajazdy z bigosem, i wreszcie polski przedsiębiorca o urojonych szlacheckich korzeniach, rekonstruujący z pomocą dresiarzy drużynę wojów jak z komiksów o Kajku i Kokoszu".

Na dowód, że z tymi zbójcerzami to nie jest jakaś nadinterpretacja recenzenta, i że twórcom spektaklu nie chodziło np. o Krzyżaków, przedstawiamy ściągawkę scenografa - patrz scena 17.


"Siódemka" miała premierę w kwietniu i póki co cieszy się ogromnym zainteresowaniem publiczności. Nie ma już raczej szans, żeby obejrzeć ją w tym sezonie - zostało dosłownie kilka biletów na dwa ostatnie spektakle. Sztuka wróci na scenę pod koniec września, po przerwie urlopowej. Do tego czasu musi nam wystarczyć trailer. Przed Wami wiedźmin, zbójcerze, husaria, czyli "Polska najpolstsza", jak z obrazów Jerzego Dudy-Gracza.


Sztuka w reżyserii Remigiusza Brzyka powstała na podstawie powieści Ziemowita Szczerka pod tym samym tytułem. OK, może Wam się nie podobać, że zbójcerze są tu tylko groteskowymi dresiarzami w pomalowanych na srebrno hełmach ORMO (rozdział pt. "Belzebub"), ale sam fakt, że mainstreamowa publiczność i krytyka bezbłędnie rozpoznaje nawiązania do komiksów Christy, jest czymś pozytywnym. Może nie jest to Ameryka, może nie mamy jeszcze prezydenta, który napisałby wstęp do komiksowego albumu, ale ewidentnie widać, że coś drgnęło.


Autorem zdjęć jest Maciej Stobierski. Za ich udostępnienie serdecznie dziękujemy BOW Teatru.

wtorek, 14 czerwca 2016

Kajko i Kokosz forever!

Pewien jegomość wytatuował sobie kadry z "Kajka i Kokosza" na wszystkich czterech kończynach - tak przynajmniej wynika z załączonego obrazka :)


Tatuażysta Mariusz ze studia Azazel (na zdjęciu podczas pracy nad kończyną dolną prawą) dostał za to dzieło III nagrodę na tegorocznym Tattoo Konwencie w Poznaniu. Gratulacje!


Co ciekawe, jeden z kadrów nie pochodzi z komiksu Janusza Christy, tylko z fanartu narysowanego przez Katarzynę Szelenbaum. I to zdaje się od tego właśnie rysunku pan Mariusz rozpoczął tatuowanie. Jeśli taka była intencja klienta, to super. Jeśli nie - pozostaje amputacja.


Więcej szczęścia miał niejaki Piotr B. z Gdańska, który kilka lat temu na swych mięsistych łydach wytatuował sobie Zbójcerzy (pisała o tym Aleja Komiksu: tu i tu). W tym przypadku nie mamy żadnych wątpliwości co do użytych materiałów źródłowych. A swoją drogą, ciekawe jak będą wyglądać nasze ulubione postacie, kiedy posiadaczom tatuaży odrośnie futro... O fuuuj!!!


Dzisiejsze ciekawostki przysłał nam Ystad. Dzięki.

piątek, 10 czerwca 2016

Woje Mirmiła na poważnie

Fani Kajka i Kokosza zawsze zazdrościli Asteriksowi filmów, zwłaszcza takich "prawdziwych", z żywymi aktorami. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że zazdrościli konstruktywnie: powstał scenariusz, był plebiscyt na obsadę, planowano nawet serial TV. Ale jak to u nas, na planowaniu się skończyło (szczegóły tutaj) i raczej tak już zostanie. Na pocieszenie odkurzyliśmy sobie pewien zapomniany polski film, który po odpowiedniej dawce miodu można oglądać jak realistyczną wersję "Kajka i Kokosza". Występują same gwiazdy: Wojciech Pszoniak, Franciszek Pieczka, Czesław Wołłejko, Kazimierz Wichniarz. Fakt, obsada może trochę oldskulowa, ale gdyby na plakatach odpowiednio ją podpisać, dzieciarnia waliłaby do kin drzwiami i oknami.

Wojciech Pszoniak jako MIRMIŁWirgiliusz Gryń jako KAJKOFranciszek Pieczka jako KOKOSZ

Niestety nikt na to nie wpadł, zapewne dlatego, że "Gniazdo" (bo taki jest tytuł filmu) miało premierę latem 1974 r., kiedy Kajko i Kokosz znani byli wyłącznie czytelnikom trzech lokalnych popołudniówek: gdańskiej, łódzkiej i poznańskiej. No i film nie przeszedł do historii - nie uratowała go ani obsada, ani reżyser (Jan Rybkowski, ten od "Chłopów" i "Pana Anatola"), ani nawet amerykański rozmach (zbudowano replikę grodu w skali 1:1). A przecież wystarczyło odczekać z premierą zaledwie rok, aż Kajko i Kokosz przejdą do "Świata Młodych", lekko podrasować scenariusz Aleksandra Ścibora-Rylskiego i byłby przebój, że ho-ho! No ale kto by tam w PRL-u myślał marketingowo?



Cały film można obejrzeć na YouTubie. Polecamy wersję rosyjską, bo jakość ma lepszą i na pewno jest legalna :)

czwartek, 9 czerwca 2016

GDAK jest nasz!

W miniony weekend byliśmy na GDAK-u. Poprowadziliśmy 1,5-godzinną pogadankę, na którą przybyły nieprzebrane tłumy fanów z całego kraju. Tłumy niestety nie zmieściły się na zdjęciu.


Pokazaliśmy kilka nowych, sensacyjnych odkryć.


Wystawę "Na plasterki!!! czyli Janusz Christa dla zaawansowanych" także zwiedzały nieprzebrane tłumy. Słowo zbójcerza.


Wysłuchaliśmy prelekcji Filipa Bąka o dymkach w komiksach Christy. Tu widzimy słynny wykres w stylu Scotta McClouda. Przejścia kadrów w "Kajku i Kokoszu" okazały się takie same jak w "Asteriksie".


Podczas gali finałowej odebraliśmy nagrodę "Joker GDAK 2016" za popularyzację twórczości Janusza Christy. Właściwie to odebrał ją Łamignat, pozbywszy się podstępnie swojego Kaprala.


Następnie Kapral odebrał nagrodę Łamignatowi.


Jest to już nasze trzecie trofeum, po łódzkim medalu i toruńskim Złotym Pucharze. Na następny konwent trzeba będzie wziąć jakieś pudełko na nagrodę, a nuż coś się trafi.


Na koniec mamy planszę z wystawy Wojtka Łowickiego "Smoki, fiaty i rakiety", która wisiała tuż obok naszej, ale nie przyciągnęła tłumów, co tym razem widać na zdjęciu :)
________________
Fotki: Gildia, AKT, Fundacja Kreska, Na plasterki